środa, 25 lutego 2015

Badanie serca

To takie lekkie ukłucie i ciepło gdzieś głęboko w klatce piersiowej. Ukłucie, które wzbiera coraz mocniej, ściska i pali cię od środka. Zajmuje brzuch, ramiona, szyję i dochodzi do twarzy. Wtedy oblewasz się gorącem i czerwienią. Czujesz, jak zaciskają ci się wargi, policzki i powieki. Zaciągasz powietrze, które nie pomaga. A ty gotujesz się, bulgoczesz. Wzbierasz jak balon, jak tama, która zaraz pęknie. I w końcu wybuchasz. Wylewasz z siebie słone stróżki wody. Ciepłe, lekko szczypiące. Niby powierzchowne, ale przejmujące do szpiku kości. Łzy.

Siedzę w półmroku kaplicy i zastanawiam się. Myślę o tym, co czuję. Myślę o tym, co przeżywam. Myślę o rozczarowaniu, o bólu, o bezsilności. Bo znowu ktoś mnie oszukał. Bo znowu ktoś mnie poniżył. Bo znowu ktoś mnie niesłusznie ocenił, niesprawiedliwie oskarżył, nie zrozumiał. Bo znowu jestem świadkiem czyjejś krzywdy i niesprawiedliwości. Widzę, jak jedni wyrzucają jedzenie, które chwilę później bose, brudne dzieci wyciągają ze śmietnika i jedzą. Jak biją się o rozsypany na trawie ryż, jak przepychają się o resztki kurczaka. Bo widzę fałsz, kradzież, cierpienie. Tak dosadne, tak czarno na białym, tak szokujące. I nic nie mogę zrobić, niczego nie mogę zmienić. I po co to wszystko?

A potem patrzę na siebie. I widzę, jak bardzo dotyka mnie to, co spotykam. Jak bardzo gubię się i nie wiem, co jest słuszne, a co nie. Jak często upadam. I widzę, ile we mnie słabości, ile nieuporządkowania, egoizmu. Jak dużo we mnie niekonsekwencji, lęku, ocen. Jaka jestem niecierpliwa, zagłuszona. Jak bardzo wątpię i nie dowierzam. I pytam: Boże, kogo Ty wysłałeś na misję? Co ja tu robię?

I znowu czuję to ciepło za mostkiem, jak stopniowo napływa mi do oczu, i wylewa się łzami. Chciałabym coś Bogu powiedzieć, ale nie mam słów. Chciałabym podziękować, ale nie potrafię, bo czuję rozczarowanie. Chciałabym poprosić, ale czuję bezsens i pustkę.

W końcu wychodzę. Ale nie na korytarz, wychodzę na ciemny taras. Żeby odetchnąć. I żeby nikt mnie nie zobaczył, bo chcę być sama. Dłonie zaciskam na metalowej barierce i patrzę przed siebie. Widzę kolorowy dym nad palmami po prawej stronie. Po lewej gdzieś iskrzy się burza, która oświetla puchate chmury. Ale ja zerkam do góry. I zamieram z zachwytu. Widzę gwiazdy. Mnóstwo. Tak wyraziste, tak przejrzyste, jak nigdy do tej pory. Małe, białe, migocące świetliki. I spostrzegam znajomy mi układ: trzy gwiazdy wpisane w prostokąt. To Orion. Taki sam, jak w Polsce, tyle, że tuż nad moją głową i w innej perspektywie. Jest uchwytny jednym spojrzeniem, wydaje się mniejszy, jaśniejszy, widoczny w całości.

Ellie do kontroli!

Siadam na drewnianym schodku z głową uniesioną do góry i szczęką spuszczoną w dół. W słuchawkach, przykryta kocem. Jak ta dziewczynka, Ellie, z filmu „Kontakt”, która wypatrywała z tatą życia we wszechświecie. Pamiętam, że zadawała mnóstwo pytań. W końcu została naukowcem i pytała jeszcze więcej. Nie wierzyła w nic, dopóki nie znalazła wytłumaczenia, dowodów. I w końcu życie postawiło ją w sytuacji, która była realna, prawdziwa, ale bez potwierdzenia. Jedyne, co jej pozostało, to wiara…

Wiara jest trudna. Wiara wymaga. Żeby wierzyć, musisz ciągle poszukiwać i pytać. I ufać, zamiast oczekiwać dowodów. Wiara jest uzasadnieniem samym w sobie. I sama w sobie daje dowody. Ellie z filmu nie wierzyła w Boga, bo nie mogła udowodnić Jego istnienia. Ale nie potrafiła też udowodnić, że kochała swojego zmarłego ojca. A przecież kochała go bardzo.

Misja wymaga wiary. To ciągłe gubienie się i odnajdywanie. Nie wiesz, czy to, co akurat robisz, jest słuszne i odpowiednie. Nie masz pewności, czy się nie mylisz, czy dobrze wywiązujesz się z obowiązków, albo czy ktoś odczyta twoje intencje we właściwy sposób. Nie wytłumaczysz, dlaczego spotyka cię tyle przykrości i rozczarowań. Dlaczego wokół jest tyle nieporozumień, cierpienia i zła. Dlaczego to, co nie sprawiało ci trudności przed wyjazdem, sprawia ci trudność teraz. Nie zrozumiesz od razu, po co ci to wszystko. Gubisz siebie, gubisz sens, gubisz Boga. Ale wierzysz. Czasami wątpisz, bo nie wiesz. Ale wierzysz.

A potem? Potem widzisz serdeczny uśmiech dziecka, któremu wręczasz kredkę i kawałek kartki. Słyszysz radośnie skandowane twoje imię, a chwilę po tym czujesz objęcia małego, drobnego ciała. Ktoś ściska ci dłoń w geście wdzięczności za coś, czego nigdy nie uznałbyś za przysługę. Ktoś prosi cię o pomoc, bo ci ufa. Ktoś się do ciebie uśmiechnie, tak po prostu. Ktoś ci powie, że jesteś dla niego cudem i nie chce, żebyś wróciła do Polski. Ktoś tobie pomoże, albo zrobi ci prezent, nie oczekując niczego w zamian. Ktoś pokona 10 km pieszo, w deszczu, tylko po to, by się z tobą zobaczyć. Ktoś ci wybacza, chociaż masz trudność wybaczyć sobie.

A ty? Ty pokorniejesz. Uczysz się akceptacji i wyrozumiałości. Zmieniasz perspektywę. Coś, co widziałeś tylko w części, teraz widzisz jaśniej, w całości. I chociaż wciąż nie wiesz, to rozumiesz więcej. To są prawdziwe cuda. Dowody, które daje wiara, nie test. Fakty, które przemieniają twoje serce i życie.

Uspokajam się.

Bóg nie milczy. Kiedy pytasz - odpowiada.

Dzisiaj zabrał mnie na taras i odsłonił nocne niebo, które od wielu dni było zakryte burzowymi chmurami. 

Pokazał mi inną perspektywę i powiedział: cierpliwości, Paulinko, cierpliwości…

poniedziałek, 16 lutego 2015

Prezent na Walentynki

Dopijam schłodzoną kawę i pospiesznie przeglądam w komputerze foldery, które stoją nieruszone od miesięcy. To notatki ze studiów. Nie sądziłam, że kiedykolwiek do nich wrócę, a już na pewno nie w Afryce, w trakcie misji. Kursor myszy płata mi figle, a dokumenty złośliwie otwierają się w zwolnionym tempie. W głowie, jeden za drugim, pojawiają się nowe pomysły do sprawdzenia. Nie wszystko mam w zasobach twardego dysku, a Internet oczywiście nie działa. Czuję dreszcz niepokoju w dłoniach. Nie wiem, czy sobie poradzę... Spoglądam na zegarek: dziesiąta dwadzieścia trzy. Powinni już tu być.

Kreślę czarnym cienkopisem myślniki kolejnych wskazówek, o których powinnam pamiętać. Sięgam po trzy kartki papieru, flamastry i telefon – tak na wszelki wypadek. Podświetlam ekran za pomocą prawego kciuka, by sprawdzić, czy nie ma żadnego połączenia i słyszę melodię z londyńskiego Big Bena. To nasz dzwonek do drzwi. Przyjechali. Młode małżeństwo, oboje niewiele po trzydziestce. Witam ich w progu domu.

Ona – elegancka, młoda kobieta. Niesie na rękach małą dziewczynkę w różowej sukience. To ich pięcioletnia córka. On - wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Prowadzony jest przez swojego młodszego brata. Ten trzyma go mocno za prawe ramię i pomaga mu przemieścić bezwładną część ciała na przód.

Iden siada naprzeciwko mnie. Ma zmęczoną lub przygnębioną twarz. A może jedno i drugie… Milczy. Pytam go, jak się czuje, jak ma na imię, ile ma lat. Ale jego odpowiedź to jedynie kilka niezrozumiałych dźwięków i grymas bezsilności. Spuszcza głowę i wtapia wzrok w kant stołu. Ściska mnie w gardle, kiedy widzę, jak gaśnie. Chce odpowiedzieć, ale nie może. Wargi tworzą nienaturalne układy, nad którymi nie nadąża głos. Prawy kącik ust wyraźnie opada. Pytam o dokumentację medyczną, ale obsługa szpitala jeszcze jej nie znalazła...

W rozmowie dowiaduję się, że Iden był menadżerem produkcji w tutejszej kopalni miedzi. Skończył studia. Lubił czytać i to, czym się zajmował. Chciał się rozwijać, dużo się szkolił. Niecałe dwa lata temu nagle wszystko się zmieniło. Doznał udaru mózgu. Ma bezwładną prawą stronę ciała. Nie może wrócić do pracy, przytulić córki, ani nawet powiedzieć żonie, że ją kocha. Pytam Gertrudę, jak ocenia komunikację z mężem. Twierdzi, że Iden prawie nic nie rozumie, ani nie pamięta. Potrafi jedynie wskazać palcem na podstawowe przedmioty. Porozumiewawczo stuka się w czoło zerkając, czy Iden nie widzi jej gestu. Zobaczył. Opuszcza głowę jeszcze niżej. Wygląda na to, że od dwóch lat żyje zamknięty we własnym ciele. Rozumie rzeczywistość, ale rzeczywistość nie rozumie jego. Udar, odbierając mu sprawność i mowę, odebrał także nadzieję jego bliskim.

Postanawiamy z Karoliną, że przeprowadzimy kilka orientacyjnych ćwiczeń. 
Na początku proponujemy zapisanie liter pod dyktando, sprawną lewą ręką. Pisze. I to wszystkie podyktowane.
Następnie prosimy o zapisanie imienia. Pisze. Z trudem, ale prawidłowo. 
Potem prosimy o ułożenie rozsypanych liter w proste wyrazy. Układa. 
Później sprawdzamy znajomość cyfr, kolejność, liczenie i orientację przestrzenną. Radzi sobie dobrze.
Na koniec prosimy o skopiowanie prostego obrazka.
Wszystkie polecenia wykonuje z trudnościami, ale w pełnym ich zrozumieniu. 
Zerkamy z Karoliną na siebie nawzajem. Teraz jesteśmy już pewne: Iden rozumie i jednak trochę pamięta. Nie jest tak, jak od dwóch lat myśli jego rodzina.

„Panie Iden! Pan wszystko rozumie! To wspaniale!” – wykrzykujemy zgodnie. Momentalnie twarz Idena przybiera szeroki uśmiech. W oczach pojawia się radosny blask, a sprawna ręka silniej zaciska oparcie fotela. Po chwili wyciąga ją w naszym kierunku, jakby w geście wdzięczności. Serce bije mi szybciej, a w oku kręci się łza. Nie mogę powstrzymać radości. Właśnie stał się cud. Rzeczywistość zrozumiała Idena.

Proponuję, żeby ćwiczył lewą rękę, próbował pisać, bo wygląda na to, że potrafi. To jego zadanie do naszego kolejnego spotkania. Dzisiaj są Walentynki. Być może, po dwóch latach milczenia, napisze swojej żonie, że ją kocha?


środa, 11 lutego 2015

Problem? No problem!

Nad Chingolą zawisły czarne chmury. Tak nisko, że wydawało mi się, że mogę je sięgnąć ręką. Wszystko zaczęło się od burzy, która spaliła nam kable z modemem. Tej, po której prąd pojawiał się i znikał, a dzieci z oratorium bolała głowa, bo deszcz i piorun były szybsze, niż ich nogi. Później wysiadła nam pompa i znów nie było wody. Ale w środę rano dotarła do nas dobra wiadomość: w Lusace czekają na odbiór gotowe permity. Zdziwiłyśmy się, bo minęło zaledwie pół roku od złożenia wniosku, więc sprawy przebiegły wyjątkowo szybko. No problem?

Dwadzieścia minut później siedzimy już w białym jeepie księdza Sławka i ruszamy do Lusaki, by stawić czoła zambijskiej biurokracji. Francis trzaska gwałtownie białymi drzwiami czterokołowej puszki z napisem Toyota, która chwilę później jest już za bramą Don Bosco Youth Centre. Ksiądz Sławek ledwie włącza pierwszą płytę Arki Noego, kiedy przednia szyba zderza się ze ścianą deszczu. Gdyby nie ruchy w górę, w dół i na boki, miałabym wątpliwość, czy w ogóle się poruszamy. Po kilku godzinach przebijamy się przez ten afrykański sztorm. No problem – jeep i kierowcy dali radę.

Lusaka wita nas zapachem rozkładających się śmieci i dusznymi oparami z porannego deszczu. Dworzec autobusowy w stolicy Zambii wygląda jak polski osiedlowy rynek. Jego większa część schowana jest pod zadaszeniem z zielonej blachy, pod którą kolorowy tłum ludzi faluje wśród rozgrzanego, drgającego powietrza. Pozbijane z desek stragany uginają się od mango, puszek z Coca-Colą, pojemników z jajkami na twardo lub używanych telefonów komórkowych. To, co nie mieści się na deskach, zobaczysz na głowie i ramionach handlarzy. Znajdzie się tu wszystko: kolorowe chitengi, paski do spodni, szczotka do toalety albo słuchawki. Żaden przechodzień nie umknie uwadze zambijskich kupców, a szczególnie biały. Całe szczęście, po piętnastu minutach udowadniania, że nie potrzebujemy nowej pary kąpielowych klapków, przychodzi Jackson i zabiera nas do biura emigracyjnego.

W biurze – no problem. Podpis i permit odebrany. Za wyjątkiem tego Karoliny, który albo się zagubił, albo jeszcze nie jest gotowy. Nikt nic nie wie i nie bardzo wie, jak się dowiedzieć. Urzędnik o aparycji zagotowanego czajnika próbuje coś wyjaśnić o deportacji i pieczątkach, ale Jackson daje znak, że wychodzimy. Musimy wrócić jak najszybciej do Chingoli, bo kończy się wiza i tylko tam możemy ją przedłużyć. Pytamy Jacksona, czy podwiezie nas następnego dnia rano na dworzec. „No problem! Kiedy tylko chcecie!” – mówi. „Dobrze, czy o 6 lub 7 będzie ok? Chcemy jak najszybciej wrócić.” „No problem! Będę o 8.30.” I tak następnego dnia o 10.00 znajdujemy się z powrotem na dworcu.

Ze znalezieniem busa do Chingoli oczywiście nie ma żadnego problemu. Jeszcze przed wejściem na teren zastawiony warkoczącymi autokarami otacza nas wianuszek „pomocników”. „Madame! Madame! Where are you going? Livingstone? Madame! Bus is there! Madame!” – słychać zewsząd. Pomimo tych zachęcających okrzyków, staram się koncentrować raczej na tym, co widać, niż słychać. W końcu dostrzegam drewniane stoisko koloru zielonego spełniające rolę kasy biletowej. Widzę napis „Chingola”. Wtórujący pomocnik zapewnia mnie, że mogę tam dowiedzieć się czegoś o transporcie do Chingoli. Podobno niewiele autokarów jedzie w stronę naszego miasta. Okazuje się, że jeden z nich odjeżdża za godzinę, więc decydujemy się kupić bilety. Odnajdujemy pusty autokar. Kierowca zapewnia nas jednak, że odjazd będzie za godzinę. Po godzinie przekonuje, że odjeżdżamy za dziesięć minut. I tak przez kolejne siedem godzin.

Najpierw zaciskam zęby. Patrzę przez okno i widzę, jak tragarze zanoszą foliowe pakunki do bagażnika równoległego autokaru. Rozglądają się, otwierają worek i wykradają z niego orzeszki ziemne, garść za garścią do kieszeni. W tym momencie jakiś z handlarzy wkłada przez moje okno szczotkę do toalety – chce ją sprzedać. Kiedy udaje mi się przekonać go, że jej nie potrzebuję, dociera do moich oczu widok dwóch biegnących mężczyzn. Jeden ucieka i wydaje dźwięk przypominający pisk małego szczeniaka, a drugi go goni i okłada po plecach kawałkiem ciemnobrązowej deski. Nagle orientuję się, że handlarz zegarków, który właśnie wszedł do autokaru, proponuje mi zakup podrobionego Timexa, a chwilę po tym przykłada swój telefon komórkowy na wprost mojej twarzy i robi zdjęcie. Ledwie udaje mi się zareagować protestem, kiedy przez okno słyszę „Madame! Może ciastka? Kup ode mnie!”. W końcu zaciskam uszy. Głośna muzyka i nieprzerwany warkot autokarów, uzupełniany ciągłymi zaczepkami sprzedawców stają się już trudne do zniesienia. Wzmagający upał powoduje, że w końcu zaciskam oczy. Ktoś zaczepia mnie przez okno, proponując kolejną rzecz, której tylko może zapragnąć… ciało. Bo dusza pragnie w tym momencie jedynie tego, by otworzyć oczy w dowolnym miejscu Europy.

W końcu ruszamy. Po siedemnastu godzinach wreszcie jesteśmy w Chingoli. Następnego dnia, przy podbijaniu wizy, dowiadujemy się, że nie dostaniemy zambijskich dowodów. To znaczy, że jadąc na święta do Lufubu, nie przejedziemy tranzytem przez Kongo. Musimy objechać granicę dookoła.

Jest tydzień przed Wigilią. Trzeci miesiąc misji. Gdybym przyjechała tu dla siebie, właśnie pakowałabym walizki i wracała do domu. Przypominają mi się słowa, które kiedyś gdzieś przeczytałam: „Nie mów swojemu Bogu, że masz wielki problem. Powiedz swojemu problemowi, że masz wielkiego Boga”.


Zostaję. Nie dlatego, że chcę tego ja, ale dlatego, że chciał tego Bóg. A ja Mu zaufałam. To On daje siłę, by każdego dnia trwać dalej. 

czwartek, 25 grudnia 2014

Czas wyjątkowy

24 grudnia, a ja na stopach mam sandały zamiast kozaków. W jadalni stoi sztuczna choinka, która tu nie pasuje i bałwan z drutu i firanki, który nie pasuje jeszcze bardziej. Wokół nie bardzo rozumieją, po co lepimy te dziwne pierogi i pieczemy drożdżowe babki. Zza okna słychać kosiarkę, a nie skrobaczkę do samochodowych szyb. W sklepach gra amerykański rap, a nie kolędy. A o opłatku to tu nikt nie słyszał. Niewiele wskazuje na to, że jest Wigilia. Ale dziś w nocy narodzi się Bóg. I nieważne, czy jesteś w domu, w pracy, czy na drugim końcu świata. On jest wszędzie i przenika wszystko.

Dzień przed wigilią pomyślałam, że nawet nie obejrzę mojego ulubionego świątecznego filmu. I pół żartem-pół serio, poprosiłam Pana Boga o mały wigilijny cud. Pięć minut później dostałam kwit z informacją, że na poczcie czeka na mnie list. Jak się okazało, list ze świąteczną kartką, życzeniami i... filmami - a wśród nich ten mój ulubiony. :)

Życzę Ci, aby mały Pan Jezus narodził się w Twoim sercu, a wraz z nim – mały(a) Ty. Żeby te serce posklejał i poukładał. Proś Go, jak dziecko, o wszystko. On czeka na Ciebie zawsze i wszędzie. Nie obwinia, nie osądza, nie wypomina. Chce Twojego szczęścia. Życzę Ci spełnienia marzeń, szczerej, dziecięcej radości i pokoju. Niech ten świąteczny czas będzie wyjątkowy.




niedziela, 7 grudnia 2014

Co w trawie piszczy


Po gwarnym popołudniu i upale wyciskającym z tkanek ostatnie krople życia, przyszedł czas na wytchnienie. Buczy mi jeszcze w uszach: „iłee!” („człowieku!”) z oratorium. Ale jest już spokojniej, boisko opustoszało. Słońce przypominające dużą ognistą pomarańczę leniwie chowa się za drzewa. Prawa stopa na zmianę z lewą stopniowo przesuwa suchy grunt do tyłu. Niepewne kroki prowadzą nas po zakurzonej słomianej murawie do piłki nożnej. Wzrok na dobre tonie w kolorowej mozaice nad horyzontem. Niebo szybko przyjmuje barwy coraz ciemniejszego granatu, jak przy kolejnych muśnięciach pędzla. Bzzzzzzz! Stary znajomy przysiadł na moim lewym ramieniu. Wpadł na kolację. Przybijam mu piątkę. Trafiony.

Piski, ćwierki, szumy… Wygląda na to, że w Afryce prawdziwe życie zaczyna się po zmroku. Im ciemniej, tym głośniej. Uszy mam już otwarte na oścież. Oczy też, ale ich wysiłek staje się raczej daremny.

Świst, cyk, PSTRYK! Pod cienką podeszwą prawego klapka czuję coś okrągłego i twardego. Po chwili niepewności przyjmuję, że to kamień. Głęboki oddech. „No już spokojnie, przecież to nie busz, nic tu nie ma!” –  rzucam mimowolnie, ku pokrzepieniu serc. Stuk-puk, bum, chrzęst, TRZASK. Coś zimnego i zwinnego przebiegło mi po stopie. Valk over! Boisko zajęte. Wracam do domu.

W korytarzu wita mnie kilkunogie, czarne stworzenie o wielkości ¾ dłoni. Wisi przyczepione do ściany na wysokości półtorej metra. Płaskie - to znaczy bezpieczne. I podobno miłe, bo zjada komary. Przysuwam się na wszelki wypadek do przeciwległej szafy i wspinam po schodach w błyskawicznym tempie. Pośpiesznie otwieram drzwi z numerem 26. Jestem u siebie. Bezpieczna. Chyba.

22.32. Na maila odpowiem jutro, bo nie mam już siły. Zmęczenie skutecznie skleja mi oczy. Ale rytmiczny turkot metalowych kół i klakson otwiera je na nowo. To pociąg. W Zambii mają pociągi! Otrzeźwiony umysł podpowiada, że można by było już zgasić światło. Rzucam przelotne spojrzenie na sufit. Mrugam trzy razy, bo się rusza, a ja nie do końca ufam już dziś moim zmęczonym oczom. Niewielki, pulsujący punkt przesuwa się stopniowo z godziny szóstej na dwunastą. „Pawłowska, bez histerii, przecież cię nie zje. Zgaś światło i idź spać” – podpowiada mi moje drugie „ja”. „Co ty gadasz! Twój pokój jest za mały na was dwoje!” – szybko kwituje go pierwsze i rzuca klapkiem do góry. Próbę ponawia kilkukrotnie, po czym podskakuje rozglądając się po podłodze. Beżowo-czarny jegomość o wielkości dwóch pudełek po zapałkach, kieruje się właśnie w stronę szafy. Macha swoim czarnym szpiczastym odwłokiem w górę i w dół. Tak po prostu, jakby był u siebie. Ostatnie pożegnanie następuje po szóstym brawurowym ciosie japonkiem. Nie wiem, kim był i czego chciał. Ale teraz mogę przynajmniej zgasić już światło.

Rano, na śniadanie - miód… na serce: pogawędka tematyczna pod tytułem „co w trawie piszczy”. Okazuje się, że jest tego całkiem  sporo. Cykady, koniki polne, żaby, czasami kobra lub żółta mamba. Węże pełzające i skaczące. Podobno pachną jak rozgotowany ryż i czasami lubią wejść do domu. "Tak, były u nas w ogrodzie. Jednego nie złapaliśmy, pewnie gdzieś łazi. Może wyjdzie jak zacznie regularnie padać. Karaluchy, latające mrówki to nic takiego, ale te komary… Nie dość, że upierdliwe, to wredne. Z tą malarią to przesadzają. No i skorpiony. Tak, są. Te małe, czarne są najgorsze".

Ja, która zawsze chcę wiedzieć i rozumieć wszystko w szczegółach, zmieniam zdanie. Niewiedza bywa jednak wielkim błogosławieństwem. :)


EDIT: Wczoraj wieczorem brother Joseph (Wietnamczyk) znalazł węża na parterze naszego domu. Był młody i mały - miał zaledwie metr długości. Joseph zabił go klapkiem. Podobno wystarczy uderzyć w głowę i po wszystkim. Mamy dać znać, kiedy zobaczymy jakiegoś większego, to poszerzymy naszą dietę o dodatkowe danie: "wąż po wietnamsku". Sezon na wężobranie uważam za otwarty! :D

czwartek, 20 listopada 2014

Afrykańska bryza

To taki dźwięk, jakby wiatr gwałtownie szargał koronami drzew w środku lasu. Albo podobny do szumu morza w trakcie sztormu, kiedy nie słychać pojedynczych fal, tylko wszystkie razem. Dzisiaj przypomina mi warkot silnika koparki. Regularny, niczym nie przerywany, dochodzący gdzieś z daleka.

Później lekki podmuch zimnego powietrza smaga mój prawy policzek. Intuicyjnie przerzucam ciężar na lewą stronę ciała, ale chłód nie daje za wygraną: zajmuje tył mojej głowy. Spostrzegam, że leżę pod kocem. Musiałam przykryć się nim w nocy. Czyżby wczorajsza wichura się wzmogła?


Przesuwam w kierunku telefonu prawą rękę. Waży tyle, co trzy cegły. Rzucam leniwe spojrzenie na wyświetlacz: pięć minut do alarmu. W pokoju szaro, jakby słońce dopiero miało zamiar wstać. Jakoś inaczej. Coś jest nie tak. 


Podnoszę plecy z prześcieradła i uchylam lewy dolny róg zasłony. Przez rozwarte z trudem powieki dociera do mnie przyczyna tych dziwnych okoliczności.To deszcz. Leje, jak z dużej, siwej konewki. 


Zaczyna się pora deszczowa. 

I więcej powietrza w powietrzu. Czuje to dziś mój zimny nos.

środa, 19 listopada 2014

Oscar, wróć!

POSZUKIWANY!




Chłopiec. Lat dwanaście. Około 140 centymetrów wzrostu i trzydzieści kilogramów wagi, tak na oko. Skóra koloru mlecznej czekolady, z nieregularnymi szlaczkami kurzu na przedramieniu i łydkach. Nogi cienkie, ale zwinne. Wystają zazwyczaj spod granatowych spodenek do kolan. Tych z trzema dziurami wielkości pięciozłotówek w miejscu lewej kieszeni, i jedną dużą dziurą, w kroku. Albo spod tych spodni o długości powyżej kostek, z bawełny w kolorze betonu, piżamowych. 
Nosi niebieskie polo, mniej więcej trzy rozmiary za duże. Czasami zmienia je na biały T-shirt z żółtymi gwiazdkami na brzuchu. Skurczony lub po prostu za mały. Ma czarne, krótkie na szerokość paznokcia włosy, które układają się w pęczki o kształcie sprężynek. Są sztywne i szorstkie jak pumeks.

Ta niewielka, drobna postać ma w zwyczaju poruszać się boso. Przy odrobinie szczęścia można zaobserwować ją w butach trekkingowych przed kostkę. Takich z przewiewem w podeszwie i skrzydełkami z odrywającego się rzepu. Nosi je zawsze wtedy, kiedy jest jego kolej: na zmianę z bratem i kolegami z sąsiedztwa.

Lubi grać w piłkę nożną. I trenować kung-fu. Lubi też grać w koszykówkę. I rozmawiać. I uczyć Białych języka bemba. I bujać się na żelaznych huśtawkach. I wchodzić na drzewa, by zerwać świeże mango. Nie lubi badmintona i ping-ponga.

Ma na imię Oscar. Kiedy go powitasz, odpowie, że ma się dobrze. A kiedy zapytasz, jak się miewa, odpowie "tak".

Znaki szczególne:

Oczy. Duże i wdzięczne. Uśmiech często zagina je w zewnętrznych kącikach. Są białe jak kartka papieru, z źrenicami podobnymi do rodzynek.

Głos. Cienki jak brzdęk świerszcza i słodki, jak sok z malin. Sprytnie wślizguje się do uszu i przeszywa przyjemnym dreszczem całe ciało od głowy do stóp. Ma w sobie jakąś niezrozumiałą właściwość, która powoduje, że od razu chce się go przytulić.

Uśmiech. Na Oscara! Zawieszony od lewego do prawego ucha. Odsłania dwa rzędy białych, świecących perełek. Promieniują tak silnie, że gaśnie każdy smutek. Po takim widoku bezsens nie ma szans. Znów rozumiem, po co tu jestem. Znowu mam siłę i chęci.


Oscara nie ma w oratorium od trzech tygodni. Jeśli ktoś go widział, proszę, dajcie znać. Powiedzcie Mu, że na niego czekamy. Otworzyłyśmy świetlicę. Mamy kartki i kredki. I biblioteczkę z książkami. Chciałybyśmy mu pokazać. I porzucać razem piłkę do kosza. Albo znów poćwiczyć podania przy bramce...

Oscar, wróć!


Tęsknimy…


(1.12.2014) EDIT : Wrócił. Cały, zdrowy i uśmiechnięty. :)