sobota, 1 sierpnia 2015

Odmiana gramatycznie (nie)poprawna

Czym jest przypadek? Chyba każdy ma historię, którą mógłby o nim opowiedzieć. Przypadek jest wtedy, kiedy spotyka nas coś niespodziewanego. To zbieg okoliczności, w który wplątany jest człowiek lub grupa ludzi i nie było to zamierzonym działaniem żadnego z nich. Coś jak sytuacyjna niespodzianka bez autora. Niespodzianka, która doskonale wpisuje się w to, co akurat myślisz, czujesz lub robisz. Zupełnie jakby ten niewidzialny autor znał cię na wylot. Fakt, ale przez nikogo nie wymyślony, nie zaaranżowany, nie zmanipulowany. Aż nieprawdopodobne, by ten przypadek mógł być po prostu – przypadkiem.

Duszne, czerwcowe popołudnie. Afrykańska zima wciąż się jeszcze rozkręca, ale ja cała się trzęsę, z nadzieją, że nikt nie widzi. Już dawno nie czułam się podobnie, jak tego dnia. Jakby ktoś wbijał mi dziesiątki małych igiełek w dłonie i stopy, a wraz z nimi wszczepiał chłód pod skórę. Serce wybija mi rytm gdzieś po środku szyi, jak bym je właśnie połknęła. Czuję lekkie ciepło na policzkach i delikatne drżenie tułowia. Zupełnie, jak w szkole, przed odpowiedzią pod tablicą. Albo tuż po.

Wodzę wzrokiem po kolejnych slajdach i upewniam się, czy projektor współpracuje z laptopem. Próbuję pozbierać myśli i ułożyć je w jakiś logiczny plan. Ale kiedy mam już pomysł, to ucieka mi nagle z głowy w jakiś ulotny, nieuchwytny sposób. Chwilami zerkam nieśmiało na średniej wielkości salę z poszarzałymi ścianami, która wypełnia się po brzegi kolejnymi ludźmi. Rodzice, kadra medyczna, nauczyciele i jakiś reporter, który właśnie robi nam zdjęcie. Nie dowierzam, że to się dzieje naprawdę.

Doktor Mulenga kończy swoją część prezentacji o mózgowym porażeniu dziecięcym i daje znak, że teraz my. Niepewnie, trochę po omacku, bo w obcym języku, wydobywam z siebie pierwsze słowa, a potem kolejne. Nawet nie wiedziałam, że takie znam. Nim spostrzegam, jest już po wszystkim. Z ostatnich dwóch godzin nie pamiętam prawie nic. Pod koniec każdy ma szansę powiedzieć publicznie coś od siebie. Słyszę wiele słów wdzięczności. Słów mówiących o wieloletnich prośbach o pomoc i o cudzie, jaki właśnie ma miejsce. Słów wyrażających gotowość do działania, wybrzmiewających radością, entuzjazmem i nadzieją.

Kiedy przychodzi moja kolej, z trudem podnoszę się z krzesła. Momentalnie uderzają mnie wszystkie zbiegi okoliczności, które doprowadziły do sytuacji, w jakiej się znalazłam. Wiążę je w myślach i zaczynam rozumieć. Z trudem powstrzymuję łzy. Ta gmatwanina z ostatnich trzech lat mojego życia właśnie nabiera sensu. Trzęsą mi się kolana, kiedy przyznaję przed pięćdziesięcioma osobami, że jeszcze trzy lata temu chciałam przerwać studia, zostawić swój zawód, bo uważałam go za pomyłkę, i nigdy nie planowałam wyjechać na misje. Na sali zapada cisza. Zmieszana tą reakcją odpowiadam, że właśnie dlatego uważam, że te całe zamieszanie nie jest przypadkiem.

Wyjechałam na rok, a nie na trzy miesiące, jak pierwotnie planowałam. Wyjechałam na misje, posłana przez Kościół, chociaż uważałam się za ostatnią osobę, która na to zasługuje i się do tego nadaje. Wyjechałam na misję salezjańską z myślą, że zawieszam na ten czas wszystkie swoje plany, marzenia i rozwój zawodowy po to, by poświęcić ten rok dzieciom i młodzieży. Ale już od pierwszego miesiąca, co jakiś czas, ktoś zgłaszał się do naszego Youth Centre z prośbą o pomoc terapeuty mowy.

Pierwsza była mała Amelka – trzylatka z zespołem Downa. To właśnie jej lekarz, który w tym samym czasie, co my, przyjechał do Zambii z Wielkiej Brytanii, najpierw zlecił jej pomoc terapeuty mowy. A potem, kiedy dowiedział się, że Amelka jest pod naszą opieką, zaprosił nas do współpracy z departamentem pediatrii w miejscowym szpitalu. W taki sposób Karolina – psycholog i  ja - logopeda, rozpoczęłyśmy badania przesiewowe u dzieci z zaburzeniami rozwojowymi w szpitalu w Chingoli.

W międzyczasie pojawił się pomysł zorganizowania spotkań z rodzicami, aby podać im trochę wskazówek, jak mogą pomóc swoim dzieciom. To wszystko, co mogłyśmy zaproponować, bo wkrótce wracamy do Polski. Na około dwa tygodnie przed zaplanowanymi spotkaniami, do Youth Centre trafiła dyrektor jednej ze szkół w Chingoli. Przyjechała prosto z banku, w którym przypadkowo napotkana pielęgniarka wspomniała jej o dwóch wolontariuszkach – logopedzie i psychologu -  w Don Bosco Youth Centre. Pani Dyrektor od jakiegoś czasu myślała o stworzeniu miejsca dla dzieci ze specjalnymi potrzebami. Spotkania odbyły się w szkole, której jest właścicielką.

Trzy dni - trzy spotkania – trzy tematy: mózgowe porażenie dziecięce, autyzm, udary dziecięce. Na każdym z nich grupa rodziców, którzy myśleli, że są zupełnie sami ze swoim problemem. Teraz są razem, w jednym miejscu, i z osobami, które mogą im pomóc chociażby radą. Widzę łzy pani w czerwonej sukience. Mężczyzna w białej koszuli zachęca, by się zorganizować. Mama małej Amelki wyznaje, że długo żyła w poczuciu winy, wstydu i strachu, że jej dziecko jest inne niż wszystkie. Ale już wie, że niesłusznie, że czas to zmienić i zacząć pomagać sobie nawzajem. Okazuje się, że problem rodziców i nauczycieli nie jest odosobniony. Są sposoby, by jakoś sobie z tym radzić, że można coś z tymi problemami zrobić. Zaczynają wierzyć, że razem można więcej.

Emocje powoli opadają. Doktor Mulenga kończy spotkanie wspólną modlitwą. Przerzucamy z komputerów foldery z materiałami z prezentacji na ostatnie nośniki pamięci. Jeszcze kilka ostatnich uścisków dłoni i serdecznych uśmiechów.

Na koniec podchodzi do nas Pani Dyrektor. Gratuluje nam wystąpienia. Jest wzruszona. Zebrała dane od rodziców, nauczycieli i zainteresowanych kadr szpitali, by pozostać z nimi w kontakcie. Mówi coś o artykułach w prasie i o spotkaniu z przedstawicielem z NGO z Lusaki. NGO jest zainteresowane wsparciem projektu centrum rehabilitacyjnego dla dzieci z zaburzeniami rozwojowymi. A na lipiec planowane są pierwsze rozmowy w sprawie dotacji z USA… Mówi, że chce stworzyć miejsce dla tych dzieci – przyjazne, z kompleksową opieką, by czuły się w nim jak w domu i dobrze rozwijały swoje możliwości.

Jeśli jest coś, czego bym się spodziewała po moim wyjeździe na misje – to na pewno nie takiego obrotu spraw. Trzy lata temu byłam załamana z powodu mojego zawodu, który miał być moją całkowitą pomyłką i porażką. Planowałam wtedy rzucić studia i wyjechać na kurs angielskiego do Singapuru lub RPA. A później zobaczyć, co dalej. Myślałam o medycynie lub własnej firmie. Wyjechałam na misje, bo tak „trafiłam” i w końcu zabrakło mi już wymówek, by tego nie zrobić. W pewnym sensie „łaskawie” się na to zgodziłam. Tymczasem decyzja ta okazała się ogromną łaską dla mnie i dla innych ludzi. To ogromna lekcja pokory. Myślałam, że wszystko tracę. Ale pomimo wielu trudności, misja okazała się być spełnieniem moich marzeń i doskonale wpisywać się w mój rozwój.

Zbiegi okoliczności, łut szczęścia, fatum, ślepy los, fart? Być może. Jedno jest pewne: odmiana przez przypadki, którą wszyscy znają, zasadniczo przypadkowa nie jest. I to chyba wszystko, co łączy gramatykę z rzeczywistością. (Na szczęście!:) Tyle wystarczy, by odmienić ludzkie życie. Wystarczy też, by uwierzyć, że za Przypadkiem jednak stoi Ktoś Więcej. Ktoś, kto odmienia. Ktoś, kto ma wspaniały pomysł na Ciebie i Twoje życie. Czasami trzeba tylko zaufać i dać ponieść się życiu. 


Czerwiec 2015

piątek, 31 lipca 2015

Szczęście podkreślone linijką


Scott znów przybiera wyraz twarzy rodem z japońskiej mangi, zaciska pięści i straszy młodszego kolegę, że go pobije. To taki rodzaj tutejszego żartu ze slumsów w Chingoli. Tak przynajmniej tłumaczy Scott. A kiedy zwracam mu uwagę, by tego więcej nie robił, uśmiecha się, sięga po ołówek i wraca do swojego szkicu. Tego dnia przyniósł mi mango w prezencie - to znaczy, że jesteśmy już przyjaciółmi. Wątły, w podartej, za małej już koszulce. Piętnastolatek o posturze drobnego dziecka z czwartej klasy. Żartowniś z kamienną twarzą.

Everista poznałam przed Shopritem - miejscowym supermarketem. To chłopiec ulicy. Zaczepia klientów sklepu i prosi o jakiś drobny datek. Kiedy odwiedził nas w Youth Centre ze swoim bratem - Kennetem, uciekali przed mydłem aż się za nimi kurzyło. Ale w końcu dali się przekonać i dostali od nas w nagrodę nowe koszulki, które następnego dnia wyglądały już jak te stare. Najbardziej lubią grać w bierki. Z każdym oratorium są w tę grę co raz lepsi.


Richard to ten z szerokim, promiennym uśmiechem. Brudny siedmiolatek ze spadającymi spodniami i zeschniętą jak stary klej papką pod nosem. Ostatnio zaliczył włamanie do domu księży. Natknął się w kuchni na dyrektora. Tym razem mu się upiekło - dostał upomnienie i obiad: n'shimę z kurczakiem. Innego dnia zamknął mnie i Josepha na klucz w biurze Youth Centre. Będę pamiętać, by nigdy nawet na chwilę nie zostawiać klucza po zewnętrznej stronie drzwi.


Jest jeszcze Sinfree, niestrudzenie zadający miliony pytań, na które nie mam już cierpliwości odpowiadać. Sam, który chce studiować sztukę w Chinach i od czasu do czasu łamiemy sobie głowę polską gramatyką, bo sądzi, że nie ma trudniejszego języka od chińskiego. Gifty, która co raz częściej bierze pędzel do ręki i maluje farbami razem z nami. Podobnie jak Maria, która do tej pory tylko wszystkim przeszkadzała, a teraz nawet pomaga przy ścieraniu stołów. Gromadka chłopców ze slumsów kolejny raz wyzywa mnie na pojedynek w warcaby, w które oczywiście przegrywam z kretesem. No i jeszcze chłopcy z drużyny footballowej. Już trzeci raz przychodzą pod koniec oratorium do naszej biblioteki, by pomóc nam zamiatać i organizować młodsze dzieciaki, chociaż wcale nie muszą.





Większość członków oratorium, to dzieci i młodzież ze slumsów lub buszu. To ludzie ulicy. Poznajemy ich po podartych, brudnych ubraniach i specyficznym, ostrym zapachu, który jest połączeniem brudu, potu i moczu. Ich bose stopy przypominają stopy słonia: ciemne, zakurzone, ze zgrubiałą grafitową skórą, która nie poddaje się łatwo nieprzyjaznemu gruntowi. Często nie umieją czytać nawet w bemba, a ich angielski to zwykle tylko "yeshowareyoui'mfine". Ledwie podpisują obrazki. Ich codzienność to być lub nie być. Żyją tu i teraz, bieżącą chwilą, doraźnie. Jakby jutra nie było. Bez planów i marzeń.

Misja codziennie stawia mnie w bezsilności, zakłopotaniu i zdumieniu. Ludzie żyją tu "jakoś". Domy "jakoś" stoją, a dachy z blachy "jakoś" na nich leżą. Po dziurawych drogach "jakoś" przejedziesz. Każdego dnia "jakoś" się najesz, "jakoś" naładujesz telefon. "Jakoś" zbity z desek stragan na markecie, "jakoś" stoi. I jest dobrze. Coś więcej jest potrzebne? Po co?




A jednak ta rzeczywistość jest niezwykła. Ci ludzie są niezwykli. Te dzieci są niezwykłe. Wiele z nich nie wie, jak zapisać swoje imię, ale potrafią wspinać się wysoko na drzewa, skakać salto i używać dłoni jako instrumentu muzycznego. Kiedy brakuje mi pomysłu na zabawę, oni mają tych pomysłów dziesięć lub piętnaście. Lubią konkurować - ale fair play jest na pierwszym miejscu. Zawsze zrobią coś z byle czego. Okulary z plastikowej butelki, czapkę z plecionych liści, biżuterię z kręconej trawy, pojazd z zepsutej opony, słuchawki ze skręconego drutu. Chętnie rozmawiają, albo po prostu z tobą pomilczą. Po prostu będą. I cieszą się, że ty jesteś.



Uświadamiam sobie, że ta moja bezsilność i zakłopotanie, wcale nie wynikają z problemu Afryki. To problem zachodniego myślenia, które za wszelką cenę chce wszystko zmienić, mieć na wszystko sposób, zasadę i paragraf. Myślenia, które wie lepiej, co jest lepsze. Które chce pouczać i wszystko układać po swojemu, bo tak będzie lepiej. To nie wina Afryki, że czuję się zmieszana. To wina mojego nieskazitelnie poukładanego myślenia, które kreślone jest pod linijkę. To wina moich klamr i ram, które mają mi zapewnić bezpieczeństwo i szczęście, a w efekcie to szczęście przekreślają.

Afrykanie są zdystansowani, prości, żyją w wolności. Są szczęśliwi z wyboru. Po prostu.

Bieda to nie zasobność portfela. Bieda to brak obecności i umiejętności rozmowy. Bieda to brak czasu dla drugiego człowieka. Bieda to oceniająca sztywność myślenia.

Kwiecień 2015

Powołanie do spełniania marzeń


Dwa razy w tygodniu biały jeep podjeżdża pod mury naszego domu misyjnego i zabiera nas do szpitala na południu Chingoli. Za każdym razem gdy opuszczamy naszą placówkę mamy w sercu mieszankę uczuć. Smutek, bo za naszymi plecami zostawiamy nasz Dom – miejsce do którego zostałyśmy posłane. Radość i zaciekawienie, bo przed naszymi oczami niedługo ukażą się mury, w których czekają na nas nowi pacjenci.

Kolejną dawkę emocji dostarcza szpitalny korytarz, na którym za każdym razem mijamy sznur krzeseł z oczekującymi rodzicami i dziećmi. Ogarnia nas niedowierzanie. Dostrzegamy dziecko wirujące wokół własnej osi, drugie krzycząc tupie nóżkami, trzecie odwrócone do ściany rytmicznie uderza pacami o krzesło, czwarte martwym wzrokiem wpatruje się w bliżej nieokreślony punkt na suficie. Są też dzieci z powykręcanymi jak druciki kończynami, zniekształconą twarzą lub cieknącą z buzi śliną. Za każdym razem zastanawiamy się, czy oni naprawdę czekają na nas. Czy to nie jakaś pomyłka?

To jeszcze nie koniec emocji. Otwieramy drzwi gabinetu, a na stole wita nas sterta teczek z historią medyczną każdego z nich. Epilepsja, poudarowe uszkodzenie neurologiczne, zespół genetyczny, porażenie mózgowe lub bliżej niezdiagnozowane całościowe opóźnienie rozwoju. To nie pomyłka. Oni naprawdę czekają na nas. Za chwilę wejdzie pierwszy z nich, a nas ogarnia przerażenie. Co możemy powiedzieć? Czy w ogóle możemy jakoś im pomóc? Może tylko tracimy ich czas i wlewamy w ich serca fałszywą nadzieję?

Jednak to nie my wybrałyśmy to miejsce. To ono znalazło nas przez zbieg wielu przypadków, które prawdopodobnie nie były wcale przypadkami. Praca w szpitalu nie była naszym pomysłem. Każdego poranka, w modlitwie oddajemy cały dzień w ręce Pana Boga. Prosimy, by wlał w nasze serca pokorę i wyposażył nas w odpowiednie narzędzia, aby sprostać zadaniom, jakie przed nami postawił. Każdego dnia odkrywamy Jego prowadzenie. I choć wydaje nam się, że niewiele pomagamy – codziennie słyszymy słowa wdzięczności. To nie nasza zasługa, to największa z naszych misyjnych łask.

Jeszcze niewiele rozumiemy z tego, co się wokół nas dzieje. Gorąco prosiłyśmy, aby Pan Bóg wskazał nam miejsce naszej pracy. Po 5 miesiącach misji obok codziennej pracy w oratorium - trafiłyśmy do szpitala. Miejsca, o którym wciąż obie marzymy, jako o miejscu naszej pracy zawodowej w Polsce.

Dlaczego nasze zawodowe marzenie spełnia się na misji? Dlaczego w Afryce? Dlaczego akurat teraz, kiedy wydawało się, że zawieszamy wszelkie nasze marzenia i zawodowe plany? Wygląda na to, że Pan Bóg przygotował nam piękny prezent.


Karolina i Paulina

Marzec 2015

niedziela, 22 marca 2015

Misyjny Krzyż


Jakie są moje kajdany zła, ciężkie metalowe łańcuchy mojego życia? Co skuwa moje ręce? Nie pozwala mi tych rąk otworzyć? Ktoś mnie skrzywdził, skuł moje ręce i odszedł? I zostawił mnie z poczuciem winy? A ręce bolą i krwawią. Ktoś mnie kochał i nagle zostawił. Skuł mnie emocjonalnie. Znieważył moje ciało i psychikę.
Jakie są moje więzy niewoli, grube liny mojego życia? Może nie potrafię przebaczyć? Nie umiem, nie chcę. Złość i brak przebaczenia coraz mocniej ściskają moje ręce. Nie mam siły. Czuję na sobie grube liny złego ducha, który mówi: nie przebaczaj, nie musisz.
Ta droga krzyżowa jest dla mnie. Proszę Cię Jezu, zerwij moje kajdany zła i rozwiąż więzy niewoli.

Mamy na imię Karolina i Paulina. Pracujemy na misjach w Afryce, w Zambii, w miejscowości Chingola.


STACJA I – PAN JEZUS SKAZANY NA ŚMIERĆ

Agnes ma 19 lat i całe życie przed sobą. Właśnie skończyła szkołę. Dyplom z wyróżnieniem otworzył jej drogę na studia. Chce zostać lekarzem i pomagać ludziom, którzy chorują na AIDS. Jej rodzice są nosicielami. W krwi dwóch młodszych braci również wykryto wirusa. HIV to niechciany gość wielu afrykańskich rodzin. W rodzinach zadomawia się na stałe i przechodzi z pokolenia na pokolenie. Agnes od 19 lat nie miała nawet poważnej infekcji. Była nadzieją całej rodziny. Aż do teraz, kiedy odebrała swój test. Okazał się „pozytywny”. Powinna była przyjmować leki od urodzenia.
Panie Jezu, dlaczego nie pozwoliłeś wykryć choroby wcześniej? Dlaczego zwlekałeś tak długo? Dlaczego pozwoliłeś Agnes na marzenia o normalnym życiu, a teraz to życie skazuje ją na przegraną? Dlaczego w naszym życiu jest tyle niesprawiedliwości? Dlaczego musimy tyle cierpieć? Panie Jezu pomóż mi zrozumieć sens krzyża.


STACJA II – PAN JEZUS BIERZE KRZYŻ NA SWOJE RAMIONA

Codziennie najtańszy, plastikowy różaniec wystaje spod koszulki Godfrida. Chłopiec ma 7 lat. Nie potrafi po angielsku zapytać o kredki, ale codziennie po angielsku odmawia różaniec. Dziś jego różaniec z plastikowych koralików, który nosi jak naszyjnik stał się cennym łupem. Gromadka chłopców ze slumsów postanowiła zrobić złoty interes. Sprzedawali na targu różańce, które zabierali dzieciom z naszego oratorium. Wczoraj swój różaniec stracił Aron, dziś zagrozili Godfridowi. Chłopiec ma czas do jutra. Jeśli nie odda różańca – pobiją go. Godfrid dobrze wie, że to nie są żarty, jednak różańca nie zamierza oddać. Podszedł do mnie i wyszeptał do ucha: Karolina, jutro mnie nie będzie. Zostanę w domu, ale nie bądź smutna.
Siedmioletni chłopiec chciał obronić swój różaniec, chociaż dobrze wiedział, że grozi mu niebezpieczeństwo. Walka o różaniec była dla niego krzyżem. Wziął go na swoje ramiona, a razem z nim przyjął niebezpieczeństwo. A czy ja byłabym gotowa przyjąć cierpienie z powodu plastikowego krzyża? Panie Jezu, dziękuję Ci za odwagę Godfrida.


STACJA III – PIERWSZY UPADEK POD KRZYŻEM

Wczoraj Aroni usiłował trafić piłką do kosza. Trwało to dobre kilka minut. Z każdym rzutem jego twarz coraz bardziej napinała się ze złości. Piłka nie dolatywała nawet do połowy wysokości kosza. Po kilku próbach osunął się na kolana i piąstkami uderzał w piłkę. Zupełnie tak, jakby chciał wymusić na niej posłuszeństwo. Im więcej energii poświęcał by do niej przemówić, tym bardziej zdawała się być głucha na jego wezwania. W końcu, przy kolejnym uderzeniu, sprytnie wyskoczyła z jego drobnych rączek i zgrabnie zatrzymała się kilka metrów dalej. To wyczerpało siły małego gracza. Osunął się na ziemi i zaczął głośno płakać.

Ile razy to ja wyczerpuję się przed zbyt wysokim koszem? Próbuję dorzucić piłką. Zatriumfować, przekonać. Udowodnić coś, usprawiedliwić się. Celuję ze szczególnym skupieniem, by trafić w punkt i poruszyć wyobraźnię przeciwnika. Za każdym razem gdy chcę wygrać - sama upadam pod ciężarem swojej pychy. O co tak silnie walczę? Panie Jezu, proszę Cię naucz mnie z pokorą przyjmować własne porażki i cieszyć się sukcesami innych.

STACJA IV – PAN JEZUS SPOTYKA SWOJĄ MATKĘ

Spełniło się marzenie matki. Ma córkę! Towarzyska trzylatka o szklistych oczach i twarzy wilgotnej od śliny i łez. Dużo mniejsza od rówieśników, ale też dużo bardziej kapryśna. Taka, która komunikuje światu swoje „chcę” i „nie chcę” za pomocą bulgoczących dźwięków. Jedyną, ukochaną, wyproszoną. Córkę z Zespołem Downa, dla której tak trudno w Zambii znaleźć pomoc.
Matka. Wpatrzona w swoje umiłowane dziecko. Matka, która wszystko rozumie. Dla której krzyż dziecka staje się jej krzyżem. Która ten krzyż akceptuje. Która nie poddaje się zwątpieniu i trwa przy dziecku od początku do końca. Matka, która zawsze kocha „pomimo”, a nie „ponieważ”.
Panie Jezu, dziękuję Ci za tę matkę. Dziękuję za tę lekcję bezwarunkowej, całkowitej i wdzięcznej miłości.

STACJA V – SZYMON Z CYRENY POMAGA NIEŚĆ KRZYŻ JEZUSOWI

Prosili Boga o pomoc dla ich niepełnosprawnej córki. Afrykańska rzeczywistość nie sprzyja chorym. Tracili nadzieję, kiedy nagle znalazł się lekarz z Wielkiej Brytanii, a zaraz po tym psycholog i terapeuta mowy z Polski. Nie musieli nawet wyjeżdżać z miasta.
Od kilku miesięcy mała Amelka ma kompleksową opiekę specjalistów. Jej rodzice mówią o błogosławieństwie i o cudzie, jakim jest nasza pomoc dla nich. Jednak to ich obecność i wdzięczność są prawdziwym cudem i pomocą dla nas. Pan Bóg dał nas sobie w prezencie. Razem niesiemy krzyż choroby i krzyż misyjny. Teraz lżej nam wszystkim iść do przodu.
Panie Jezu, tak trudno jest zaakceptować swoją słabość i prosić o pomoc. Tymczasem Ty sam dałeś sobie pomóc na drodze krzyżowej. Dziękuję za każdą moją bezsilność. Dziękuję za ten dar słabości, który przybliża mnie do ludzi i do Ciebie.

STACJA VI – WERONIKA OCIERA TWARZ JEZUSOWI

Ciało Lamka trzęsie się i pokrywa maleńkimi kropelkami potu. Wciskam termometr pod jego rękę, a z oczu nie spuszczam elektronicznego wyświetlacza. Po kilku sekundach widzę jak 38 stopni zamienia się w 39, 39,7 i wciąż rośnie. Chłopiec leży nieruchomy na tylnym siedzeniu jeepa. Próbuję wydobyć od niego jakieś potwierdzenie życia, ale już nie otwiera oczu. Widzę tylko łzy, które spływają po jego policzkach. Próbuję osuszyć ciemną skórę mokrą od łez i potu. Ale czy przez wytarcie łez mogę ulżyć w cierpieniu chłopca? Bezsilność wciska łzy do moich oczu. Jedyne co mogę zrobić, to być przy nim.
Panie Jezu, na Twoje cierpienie patrzyły setki ludzi, a nikt prócz Weroniki nie podszedł, by osuszyć Twoją twarz. Niepotrzebny gest? Czy on coś zmienił? Przecież nie zawrócił Cię z drogi cierpienia. Przecież osuszona twarz nie zmieniła ciężaru krzyża. A ile razy, to ja zapłakana czekam, aż ktoś otrze moje łzy. Usiądzie obok i po prostu będzie. Bez pustych pocieszeń. Bez zapewnień, że „wszystko się ułoży”. Nie musi nic mówić, niech tylko będzie. Czy czekam na niepotrzebny gest? Panie Jezu, pomóż mi być gotową na gesty miłości nawet wtedy, gdy wydają się bezużyteczne.

STACJA VII – DRUGI UPADEK POD KRZYŻEM

Dziesiątki kolorowych kredek przebiera codziennie czterdziestka roześmianych dzieci. W mgnieniu oka biały skrawek papieru zamienia się w kolorową krainę. Jeden obrazek należy do sześcioletniej Gertrudy. Kiedy wieszamy go razem na tablicy dla najładniejszych prac, rozbrzmiewa pisk dzwonka, który ogłasza koniec nauki. Sprzątamy. Spostrzegam, że Wiktoria i Gertruda chowają kredki nie do pudełka, lecz do kieszeni. I to te najnowsze, duże, świecowe. Dziewczynki upewniają się, czy nikt nie widzi tego, co robią. To tylko kilka kredek. Nic takiego. Być może nigdy takich nie dostaną, a tutaj mają je na wyciągnięcie ręki. Przecież nikt nie zauważy...
Zauważyłyśmy. Poprosiłyśmy dziewczynki, by oddały nam schowane kredki. Wszystko było jasne. Wiedziały, że zrobiły źle. Było im wstyd. Płakały. A my w sercu płakałyśmy z nimi.
Panie Jezu, jak często upadam z powodu różnych pokus. Poddaję się swojej lekkomyślności. Okłamuję siebie, że zło wcale nie jest takie złe. A później czuję wstyd i rozczarowanie. Dziękuję Ci, że jesteś ze mną w moich upadkach, w moich błędnych decyzjach. Dziękuję za to, że mnie nie potępiasz, lecz całujesz w czoło i pomagasz wstać.


STACJA VIII – PAN JEZUS POCIESZA PŁACZĄCE NIEWIASTY

Scott znów zaciska pięści i straszy młodszego kolegę, że go pobije. To taki rodzaj tutejszego żartu, rodem ze slumsów w Chingoli, naszym mieście w Afryce. Tak przynajmniej tłumaczy Scott. A kiedy zwracam mu uwagę, by tego więcej nie robił, uśmiecha się, sięga po ołówek i wraca do swojego szkicu. Nagle podrywa się gwałtownie, znów zaciska pięści i patrzy nieprzytomnie przed siebie. Po policzkach spływają mu łzy. Biorę go za rękę i wychodzimy na zewnątrz. Pytam, co się dzieje. Przez sztywne, wilgotne od łez wargi odpowiada mi po cichu, że wczoraj umarł jego malutki brat. A teraz dowiedział się o naszym wyjeździe. Myślał, że zostaniemy z nim na zawsze. Złamał mi się głos. Siadamy i wpatrujemy się w milczeniu w skrzypiące, metalowe huśtawki. Nawet nie wiem, co mu powiedzieć.
Panie Jezu, Pocieszycielu i Dobry Nauczycielu. W trakcie drogi krzyżowej to Ty pocieszałeś tych, którzy płakali nad Twoim losem. Pocieszałeś, chociaż po ludzku to Tobie należało się współczucie. Pomóż mi zawsze szukać pocieszenia i oparcia w Tobie. Ucz mnie być dobrym narzędziem w Twoich rękach, bym potrafiła być wsparciem dla innych.


STACJA IX – TRZECI UPADEK POD CIĘŻAREM KRZYŻA

Ma 18 lat i dziś dowiedział się, że będzie ojcem. Rodzice dziewczyny zaakceptowali dziecko, ale zażądali alimentów. Trzydzieści kwacha miesięcznie. To w Zambii równowartość trzech litrów mleka. Śmiesznie mało dla kogoś, kto ma pracę. Przerażająco dużo dla kogoś, kto jeszcze nie skończył szkoły, nie ma pracy, ani perspektyw na przyszłość. Rodzice chłopca zainwestowali w edukację syna wszystkie pieniądze, a on zbyt szybkim ojcostwem przekreślił swoją przyszłość. Musi wziąć odpowiedzialność za swój czyn. Może będzie musiał przerwać naukę i iść do pracy. Rozczarował i zawiódł swoich rodziców. Dziś w nocy zawiódł się na sobie samym. Odebrał sobie życie.
Panie Jezu, Ty pokazałeś nam, że upadek jest częścią drogi. Nie jeden upadek, ale aż trzy. Trzy razy Twoje kolana ugięły się pod ciężarem naszych grzechów. Jednak za każdym razem podnosiłeś się z kolan i wracałeś na drogę odkupienia naszych win. Pokazałeś nam jak być silnym mimo upadków. A my nie akceptujemy swoich słabości, swoich upadków. Chcemy być idealni. Przygnieceni belką upokorzenia nie potrafimy wstać, bo ślad jest zbyt wielki, by można było go zaakceptować. Wolimy przekreślić wszystko niż zaakceptować to, co nie przystaje do naszych ambitnych planów. Wolimy wycofać się z życia, niż przebaczyć sobie i innym.


STACJA X – PAN JEZUS Z SZAT OBNAŻONY

Bright ma około 5 lat. Uśmiecha się bardzo wesoło, ale gdy tylko próbuję do niego podejść - speszony chowa się za plecy starszego brata. Widzę jak inne dzieci pokazują na niego palcami i dławią się ze śmiechu. Próbuję przyjrzeć się uważniej, ale wciąż chowa się za plecami brata. Odchodzę kawałek dalej, ale nie spuszczam chłopca z oczu. Po chwili widzę jak biegnie za piłką. Teraz już wiem. Jego spodnie są rozdarte i odkrywają oba pośladki. Ten widok już mnie nie szokuje. Często widzę chłopców w rozdartych lub przeciętych z tyłu spodniach. Afrykańskie dzieci często są traktowane przedmiotowo. Za dnia bywają narzędziem do pracy, w nocy narzędziem do intymnej zabawy.
Panie Jezu, Ty najmocniej kochasz dzieci. Kochasz ich niewinne spojrzenia. Oczy pełne zaufania. Ale nie każdy ojciec jest taki jak Ty. Niektórzy niszczą dziecięce zaufanie dotykiem pozbawionym miłości. To oni obdarli Twoje ciało z szat. Panie Jezu, proszę Cię niech wszyscy ojcowie zapragną wzorować się na Twojej ojcowskiej miłości. Obdarz łaską miłości każdego ziemskiego ojca i łaską przebaczenia każde skrzywdzone dziecko.


STACJA XI – PAN JEZUS PRZYBITY DO KRZYŻA

Wysoka, zgrabna, z pięknym uśmiechem. Przyszła do nas drugi raz. Tłumaczyła reguły zabawy z języka angielskiego na język bemba i bardzo nam wtedy pomogła. Po wszystkim zapytała, czy może chwilę porozmawiać. Powiedziała, że chce uciec z domu, bo ojciec zdecydował, by wydać ją za mąż dla pieniędzy. W Zambii zdarza się, że mąż płaci rodzinie za żonę. Nieważne, że ma dopiero piętnaście lat. Została postawiona pod ścianą, bez wyboru. Ojciec skazał ją na małżeństwo pod przymusem albo ucieczkę.
Panie Jezu, ojciec wymierzył tej dziewczynie cios. Zburzył poczucie bezpieczeństwa i zaufanie, postawił w sytuacji bez wyjścia, głęboko zranił. Ciebie też ranią ci, których bezgranicznie kochasz. Każdego dnia na nowo wbijają Ci gwoździe w ciało i przybijają do krzyża. Panie Jezu, pomóż nam nie zamykać się w naszych cierpieniach. Przemieniaj je, byśmy tak jak Ty, potrafili dzięki nim bardziej kochać.


STACJA XII – PAN JEZUS UMIERA NA KRZYŻU

– Moja córka ma 5 lat i nie potrafi mówić. Czy możecie jej pomóc? W czasie ciąży przechodziłam malarię, czy może mieć to jakiś związek z tym, że córka nie mówi? – Te słowa usłyszałam wczoraj od młodej matki.
Patrzę na Chichi i widzę powykrzywiane nogi i ręce, głowę przesadnie wygiętą do tyłu i nienaturalnie szeroko otwarte oczy. Już wiem, że niewykształcona mowa nie jest jedynym problemem Chichi i jej rodziców. Być może silne leki przeciwmalaryczne uszkodziły jej mózg jeszcze przed narodzeniem. Dziewczynka jest sparaliżowana. Jednak jej rodzice nie chcą widzieć niepełnosprawności córki. Chcą tylko, by zaczęła mówić. Może Chichi wszystko rozumie, ale nigdy nie będzie samodzielna. Może bardzo kocha swoich rodziców, ale nigdy nie będzie zdolna wyrazić tego słowami. I może nigdy nie znajdzie z nimi innej drogi porozumienia. Bo oni nie akceptują jej niepełnosprawności i nie chcą jej zrozumieć. Odrzucają krzyż, a wraz z nim jedyną drogę porozumienia.
Chichi umiera w swoim żywym ciele. Ty wciąż żyjesz, chociaż Twoje ludzkie ciało umarło na krzyżu za nasze grzechy. Ty pokazałeś nam, że zbawienie przychodzi tylko przez krzyż. Panie Jezu, proszę Cię obdarz nas łaską zrozumienia sensu cierpienia. Pomóż nam akceptować nasze życiowe krzyże. Pomóż nam w krzyżu widzieć nie śmierć, a życie.


STACJA XIII – PAN JEZUS ZDJĘTY Z KRZYŻA

Doktor Mulenga otwiera białe, skrzypiące drzwi. Naszym oczom ukazuje się półtoraroczna dziewczynka na metalowym szpitalnym łóżku. Obwinięta w sieć plastikowych rurek, które uzupełniają jej małe, opuchnięte ciało w tlen i płyny. Leży nieprzytomna. Porusza jedynie małym brzuszkiem w niespokojnym, gwałtownym oddechu. Jest ciężko chora. Ma anemię sierpowatą, dość powszechną w krajach Afryki. Czeka na zabieg, który pomoże jej organizmowi lepiej gospodarować krwią. Doktor mówi, że niedługo będzie mogła normalnie się rozwijać.
Panie Jezu, to już koniec. Wykonało się. Cierpienie się skończyło. Teraz ściągają Twoje umęczone ciało z krzyża i oddają w ramiona najbliższych. Ale Ty wkrótce zmartwychwstaniesz, by dać nam na ziemi świadectwo o miłości Boga Ojca i życiu wiecznym. Pomóż nam powstać z naszego cierpienia. Pomóż dostrzec jego sens i zbudować na nim lepsze, piękniejsze życie.


STACJA XIV – PAN JEZUS ZŁOŻONY DO GROBU

Grób – przedsionek nieba. W Chingoli w Zambii wygląda bardzo niepozornie. Na cmentarzu zamiast pomników dostrzegamy uklepane kopce koloru czarnego, jak po zgaszonym ognisku. Trudno określić jego granice, bo nawet nie jest ogrodzony. Gdzieniegdzie wystaje kawałek betonowej płyty lub metalowa tabliczka z imieniem. Nie ma wieńców, ani zniczy. Ale to tak naprawdę nie ma znaczenia. Ten grób to tylko chwila, to moment ciszy przed nowym, lepszym początkiem.
Panie Jezu, Twoje ludzkie ciało umarło za nasze grzechy, a teraz spoczywa w grobie. Ale to samo ciało było świątynią Boga. Po trzech dniach wróciło do życia i to do życia wiecznego. Ty chcesz, by w naszych ciałach zamieszkał Twój Duch. Tak bardzo pragnąłeś dla nas życia wiecznego, że przyjąłeś na siebie najgorsze cierpienie. A wszystko z miłości do nas. Tylko o jedno prosisz: Nie odrzucaj swojego krzyża. Tylko go przyjmij, a Ja poniosę go za Ciebie.


ZAKOŃCZENIE

Duchu Święty, krzycz do mnie w tym Wielkim Poście na całe gardło, nie przestawaj. Grzmij jak trąba, wytknij mi moje przestępstwa i grzechy. A potem jak już będę spokojny, to pokaż mi prawdziwe oblicze Jezusa zmartwychwstałego. Przepiękne oblicze Boga, które ja zeszpeciłem moją złością. Duchu Święty, pokaż mi oblicze Boga pełne wdzięku, pełne czułości, dobroci, pełne miłości. Duchu Święty, zmieniaj także moją twarz, aby w mojej twarzy ludzie widzieli dobro i miłość.



Wolontariuszki Międzynarodowego Wolontariatu Don Bosco
Karolina Gajdzińska i Paulina Pawłowska
Chingola, Zambia

Redakcja: Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie
ks. Maciej Makuła SDB
Małgorzata Dadej

środa, 25 lutego 2015

Badanie serca

To takie lekkie ukłucie i ciepło gdzieś głęboko w klatce piersiowej. Ukłucie, które wzbiera coraz mocniej, ściska i pali cię od środka. Zajmuje brzuch, ramiona, szyję i dochodzi do twarzy. Wtedy oblewasz się gorącem i czerwienią. Czujesz, jak zaciskają ci się wargi, policzki i powieki. Zaciągasz powietrze, które nie pomaga. A ty gotujesz się, bulgoczesz. Wzbierasz jak balon, jak tama, która zaraz pęknie. I w końcu wybuchasz. Wylewasz z siebie słone stróżki wody. Ciepłe, lekko szczypiące. Niby powierzchowne, ale przejmujące do szpiku kości. Łzy.

Siedzę w półmroku kaplicy i zastanawiam się. Myślę o tym, co czuję. Myślę o tym, co przeżywam. Myślę o rozczarowaniu, o bólu, o bezsilności. Bo znowu ktoś mnie oszukał. Bo znowu ktoś mnie poniżył. Bo znowu ktoś mnie niesłusznie ocenił, niesprawiedliwie oskarżył, nie zrozumiał. Bo znowu jestem świadkiem czyjejś krzywdy i niesprawiedliwości. Widzę, jak jedni wyrzucają jedzenie, które chwilę później bose, brudne dzieci wyciągają ze śmietnika i jedzą. Jak biją się o rozsypany na trawie ryż, jak przepychają się o resztki kurczaka. Bo widzę fałsz, kradzież, cierpienie. Tak dosadne, tak czarno na białym, tak szokujące. I nic nie mogę zrobić, niczego nie mogę zmienić. I po co to wszystko?

A potem patrzę na siebie. I widzę, jak bardzo dotyka mnie to, co spotykam. Jak bardzo gubię się i nie wiem, co jest słuszne, a co nie. Jak często upadam. I widzę, ile we mnie słabości, ile nieuporządkowania, egoizmu. Jak dużo we mnie niekonsekwencji, lęku, ocen. Jaka jestem niecierpliwa, zagłuszona. Jak bardzo wątpię i nie dowierzam. I pytam: Boże, kogo Ty wysłałeś na misję? Co ja tu robię?

I znowu czuję to ciepło za mostkiem, jak stopniowo napływa mi do oczu, i wylewa się łzami. Chciałabym coś Bogu powiedzieć, ale nie mam słów. Chciałabym podziękować, ale nie potrafię, bo czuję rozczarowanie. Chciałabym poprosić, ale czuję bezsens i pustkę.

W końcu wychodzę. Ale nie na korytarz, wychodzę na ciemny taras. Żeby odetchnąć. I żeby nikt mnie nie zobaczył, bo chcę być sama. Dłonie zaciskam na metalowej barierce i patrzę przed siebie. Widzę kolorowy dym nad palmami po prawej stronie. Po lewej gdzieś iskrzy się burza, która oświetla puchate chmury. Ale ja zerkam do góry. I zamieram z zachwytu. Widzę gwiazdy. Mnóstwo. Tak wyraziste, tak przejrzyste, jak nigdy do tej pory. Małe, białe, migocące świetliki. I spostrzegam znajomy mi układ: trzy gwiazdy wpisane w prostokąt. To Orion. Taki sam, jak w Polsce, tyle, że tuż nad moją głową i w innej perspektywie. Jest uchwytny jednym spojrzeniem, wydaje się mniejszy, jaśniejszy, widoczny w całości.

Ellie do kontroli!

Siadam na drewnianym schodku z głową uniesioną do góry i szczęką spuszczoną w dół. W słuchawkach, przykryta kocem. Jak ta dziewczynka, Ellie, z filmu „Kontakt”, która wypatrywała z tatą życia we wszechświecie. Pamiętam, że zadawała mnóstwo pytań. W końcu została naukowcem i pytała jeszcze więcej. Nie wierzyła w nic, dopóki nie znalazła wytłumaczenia, dowodów. I w końcu życie postawiło ją w sytuacji, która była realna, prawdziwa, ale bez potwierdzenia. Jedyne, co jej pozostało, to wiara…

Wiara jest trudna. Wiara wymaga. Żeby wierzyć, musisz ciągle poszukiwać i pytać. I ufać, zamiast oczekiwać dowodów. Wiara jest uzasadnieniem samym w sobie. I sama w sobie daje dowody. Ellie z filmu nie wierzyła w Boga, bo nie mogła udowodnić Jego istnienia. Ale nie potrafiła też udowodnić, że kochała swojego zmarłego ojca. A przecież kochała go bardzo.

Misja wymaga wiary. To ciągłe gubienie się i odnajdywanie. Nie wiesz, czy to, co akurat robisz, jest słuszne i odpowiednie. Nie masz pewności, czy się nie mylisz, czy dobrze wywiązujesz się z obowiązków, albo czy ktoś odczyta twoje intencje we właściwy sposób. Nie wytłumaczysz, dlaczego spotyka cię tyle przykrości i rozczarowań. Dlaczego wokół jest tyle nieporozumień, cierpienia i zła. Dlaczego to, co nie sprawiało ci trudności przed wyjazdem, sprawia ci trudność teraz. Nie zrozumiesz od razu, po co ci to wszystko. Gubisz siebie, gubisz sens, gubisz Boga. Ale wierzysz. Czasami wątpisz, bo nie wiesz. Ale wierzysz.

A potem? Potem widzisz serdeczny uśmiech dziecka, któremu wręczasz kredkę i kawałek kartki. Słyszysz radośnie skandowane twoje imię, a chwilę po tym czujesz objęcia małego, drobnego ciała. Ktoś ściska ci dłoń w geście wdzięczności za coś, czego nigdy nie uznałbyś za przysługę. Ktoś prosi cię o pomoc, bo ci ufa. Ktoś się do ciebie uśmiechnie, tak po prostu. Ktoś ci powie, że jesteś dla niego cudem i nie chce, żebyś wróciła do Polski. Ktoś tobie pomoże, albo zrobi ci prezent, nie oczekując niczego w zamian. Ktoś pokona 10 km pieszo, w deszczu, tylko po to, by się z tobą zobaczyć. Ktoś ci wybacza, chociaż masz trudność wybaczyć sobie.

A ty? Ty pokorniejesz. Uczysz się akceptacji i wyrozumiałości. Zmieniasz perspektywę. Coś, co widziałeś tylko w części, teraz widzisz jaśniej, w całości. I chociaż wciąż nie wiesz, to rozumiesz więcej. To są prawdziwe cuda. Dowody, które daje wiara, nie test. Fakty, które przemieniają twoje serce i życie.

Uspokajam się.

Bóg nie milczy. Kiedy pytasz - odpowiada.

Dzisiaj zabrał mnie na taras i odsłonił nocne niebo, które od wielu dni było zakryte burzowymi chmurami. 

Pokazał mi inną perspektywę i powiedział: cierpliwości, Paulinko, cierpliwości…

poniedziałek, 16 lutego 2015

Prezent na Walentynki

Dopijam schłodzoną kawę i pospiesznie przeglądam w komputerze foldery, które stoją nieruszone od miesięcy. To notatki ze studiów. Nie sądziłam, że kiedykolwiek do nich wrócę, a już na pewno nie w Afryce, w trakcie misji. Kursor myszy płata mi figle, a dokumenty złośliwie otwierają się w zwolnionym tempie. W głowie, jeden za drugim, pojawiają się nowe pomysły do sprawdzenia. Nie wszystko mam w zasobach twardego dysku, a Internet oczywiście nie działa. Czuję dreszcz niepokoju w dłoniach. Nie wiem, czy sobie poradzę... Spoglądam na zegarek: dziesiąta dwadzieścia trzy. Powinni już tu być.

Kreślę czarnym cienkopisem myślniki kolejnych wskazówek, o których powinnam pamiętać. Sięgam po trzy kartki papieru, flamastry i telefon – tak na wszelki wypadek. Podświetlam ekran za pomocą prawego kciuka, by sprawdzić, czy nie ma żadnego połączenia i słyszę melodię z londyńskiego Big Bena. To nasz dzwonek do drzwi. Przyjechali. Młode małżeństwo, oboje niewiele po trzydziestce. Witam ich w progu domu.

Ona – elegancka, młoda kobieta. Niesie na rękach małą dziewczynkę w różowej sukience. To ich pięcioletnia córka. On - wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Prowadzony jest przez swojego młodszego brata. Ten trzyma go mocno za prawe ramię i pomaga mu przemieścić bezwładną część ciała na przód.

Iden siada naprzeciwko mnie. Ma zmęczoną lub przygnębioną twarz. A może jedno i drugie… Milczy. Pytam go, jak się czuje, jak ma na imię, ile ma lat. Ale jego odpowiedź to jedynie kilka niezrozumiałych dźwięków i grymas bezsilności. Spuszcza głowę i wtapia wzrok w kant stołu. Ściska mnie w gardle, kiedy widzę, jak gaśnie. Chce odpowiedzieć, ale nie może. Wargi tworzą nienaturalne układy, nad którymi nie nadąża głos. Prawy kącik ust wyraźnie opada. Pytam o dokumentację medyczną, ale obsługa szpitala jeszcze jej nie znalazła...

W rozmowie dowiaduję się, że Iden był menadżerem produkcji w tutejszej kopalni miedzi. Skończył studia. Lubił czytać i to, czym się zajmował. Chciał się rozwijać, dużo się szkolił. Niecałe dwa lata temu nagle wszystko się zmieniło. Doznał udaru mózgu. Ma bezwładną prawą stronę ciała. Nie może wrócić do pracy, przytulić córki, ani nawet powiedzieć żonie, że ją kocha. Pytam Gertrudę, jak ocenia komunikację z mężem. Twierdzi, że Iden prawie nic nie rozumie, ani nie pamięta. Potrafi jedynie wskazać palcem na podstawowe przedmioty. Porozumiewawczo stuka się w czoło zerkając, czy Iden nie widzi jej gestu. Zobaczył. Opuszcza głowę jeszcze niżej. Wygląda na to, że od dwóch lat żyje zamknięty we własnym ciele. Rozumie rzeczywistość, ale rzeczywistość nie rozumie jego. Udar, odbierając mu sprawność i mowę, odebrał także nadzieję jego bliskim.

Postanawiamy z Karoliną, że przeprowadzimy kilka orientacyjnych ćwiczeń. 
Na początku proponujemy zapisanie liter pod dyktando, sprawną lewą ręką. Pisze. I to wszystkie podyktowane.
Następnie prosimy o zapisanie imienia. Pisze. Z trudem, ale prawidłowo. 
Potem prosimy o ułożenie rozsypanych liter w proste wyrazy. Układa. 
Później sprawdzamy znajomość cyfr, kolejność, liczenie i orientację przestrzenną. Radzi sobie dobrze.
Na koniec prosimy o skopiowanie prostego obrazka.
Wszystkie polecenia wykonuje z trudnościami, ale w pełnym ich zrozumieniu. 
Zerkamy z Karoliną na siebie nawzajem. Teraz jesteśmy już pewne: Iden rozumie i jednak trochę pamięta. Nie jest tak, jak od dwóch lat myśli jego rodzina.

„Panie Iden! Pan wszystko rozumie! To wspaniale!” – wykrzykujemy zgodnie. Momentalnie twarz Idena przybiera szeroki uśmiech. W oczach pojawia się radosny blask, a sprawna ręka silniej zaciska oparcie fotela. Po chwili wyciąga ją w naszym kierunku, jakby w geście wdzięczności. Serce bije mi szybciej, a w oku kręci się łza. Nie mogę powstrzymać radości. Właśnie stał się cud. Rzeczywistość zrozumiała Idena.

Proponuję, żeby ćwiczył lewą rękę, próbował pisać, bo wygląda na to, że potrafi. To jego zadanie do naszego kolejnego spotkania. Dzisiaj są Walentynki. Być może, po dwóch latach milczenia, napisze swojej żonie, że ją kocha?


środa, 11 lutego 2015

Problem? No problem!

Nad Chingolą zawisły czarne chmury. Tak nisko, że wydawało mi się, że mogę je sięgnąć ręką. Wszystko zaczęło się od burzy, która spaliła nam kable z modemem. Tej, po której prąd pojawiał się i znikał, a dzieci z oratorium bolała głowa, bo deszcz i piorun były szybsze, niż ich nogi. Później wysiadła nam pompa i znów nie było wody. Ale w środę rano dotarła do nas dobra wiadomość: w Lusace czekają na odbiór gotowe permity. Zdziwiłyśmy się, bo minęło zaledwie pół roku od złożenia wniosku, więc sprawy przebiegły wyjątkowo szybko. No problem?

Dwadzieścia minut później siedzimy już w białym jeepie księdza Sławka i ruszamy do Lusaki, by stawić czoła zambijskiej biurokracji. Francis trzaska gwałtownie białymi drzwiami czterokołowej puszki z napisem Toyota, która chwilę później jest już za bramą Don Bosco Youth Centre. Ksiądz Sławek ledwie włącza pierwszą płytę Arki Noego, kiedy przednia szyba zderza się ze ścianą deszczu. Gdyby nie ruchy w górę, w dół i na boki, miałabym wątpliwość, czy w ogóle się poruszamy. Po kilku godzinach przebijamy się przez ten afrykański sztorm. No problem – jeep i kierowcy dali radę.

Lusaka wita nas zapachem rozkładających się śmieci i dusznymi oparami z porannego deszczu. Dworzec autobusowy w stolicy Zambii wygląda jak polski osiedlowy rynek. Jego większa część schowana jest pod zadaszeniem z zielonej blachy, pod którą kolorowy tłum ludzi faluje wśród rozgrzanego, drgającego powietrza. Pozbijane z desek stragany uginają się od mango, puszek z Coca-Colą, pojemników z jajkami na twardo lub używanych telefonów komórkowych. To, co nie mieści się na deskach, zobaczysz na głowie i ramionach handlarzy. Znajdzie się tu wszystko: kolorowe chitengi, paski do spodni, szczotka do toalety albo słuchawki. Żaden przechodzień nie umknie uwadze zambijskich kupców, a szczególnie biały. Całe szczęście, po piętnastu minutach udowadniania, że nie potrzebujemy nowej pary kąpielowych klapków, przychodzi Jackson i zabiera nas do biura emigracyjnego.

W biurze – no problem. Podpis i permit odebrany. Za wyjątkiem tego Karoliny, który albo się zagubił, albo jeszcze nie jest gotowy. Nikt nic nie wie i nie bardzo wie, jak się dowiedzieć. Urzędnik o aparycji zagotowanego czajnika próbuje coś wyjaśnić o deportacji i pieczątkach, ale Jackson daje znak, że wychodzimy. Musimy wrócić jak najszybciej do Chingoli, bo kończy się wiza i tylko tam możemy ją przedłużyć. Pytamy Jacksona, czy podwiezie nas następnego dnia rano na dworzec. „No problem! Kiedy tylko chcecie!” – mówi. „Dobrze, czy o 6 lub 7 będzie ok? Chcemy jak najszybciej wrócić.” „No problem! Będę o 8.30.” I tak następnego dnia o 10.00 znajdujemy się z powrotem na dworcu.

Ze znalezieniem busa do Chingoli oczywiście nie ma żadnego problemu. Jeszcze przed wejściem na teren zastawiony warkoczącymi autokarami otacza nas wianuszek „pomocników”. „Madame! Madame! Where are you going? Livingstone? Madame! Bus is there! Madame!” – słychać zewsząd. Pomimo tych zachęcających okrzyków, staram się koncentrować raczej na tym, co widać, niż słychać. W końcu dostrzegam drewniane stoisko koloru zielonego spełniające rolę kasy biletowej. Widzę napis „Chingola”. Wtórujący pomocnik zapewnia mnie, że mogę tam dowiedzieć się czegoś o transporcie do Chingoli. Podobno niewiele autokarów jedzie w stronę naszego miasta. Okazuje się, że jeden z nich odjeżdża za godzinę, więc decydujemy się kupić bilety. Odnajdujemy pusty autokar. Kierowca zapewnia nas jednak, że odjazd będzie za godzinę. Po godzinie przekonuje, że odjeżdżamy za dziesięć minut. I tak przez kolejne siedem godzin.

Najpierw zaciskam zęby. Patrzę przez okno i widzę, jak tragarze zanoszą foliowe pakunki do bagażnika równoległego autokaru. Rozglądają się, otwierają worek i wykradają z niego orzeszki ziemne, garść za garścią do kieszeni. W tym momencie jakiś z handlarzy wkłada przez moje okno szczotkę do toalety – chce ją sprzedać. Kiedy udaje mi się przekonać go, że jej nie potrzebuję, dociera do moich oczu widok dwóch biegnących mężczyzn. Jeden ucieka i wydaje dźwięk przypominający pisk małego szczeniaka, a drugi go goni i okłada po plecach kawałkiem ciemnobrązowej deski. Nagle orientuję się, że handlarz zegarków, który właśnie wszedł do autokaru, proponuje mi zakup podrobionego Timexa, a chwilę po tym przykłada swój telefon komórkowy na wprost mojej twarzy i robi zdjęcie. Ledwie udaje mi się zareagować protestem, kiedy przez okno słyszę „Madame! Może ciastka? Kup ode mnie!”. W końcu zaciskam uszy. Głośna muzyka i nieprzerwany warkot autokarów, uzupełniany ciągłymi zaczepkami sprzedawców stają się już trudne do zniesienia. Wzmagający upał powoduje, że w końcu zaciskam oczy. Ktoś zaczepia mnie przez okno, proponując kolejną rzecz, której tylko może zapragnąć… ciało. Bo dusza pragnie w tym momencie jedynie tego, by otworzyć oczy w dowolnym miejscu Europy.

W końcu ruszamy. Po siedemnastu godzinach wreszcie jesteśmy w Chingoli. Następnego dnia, przy podbijaniu wizy, dowiadujemy się, że nie dostaniemy zambijskich dowodów. To znaczy, że jadąc na święta do Lufubu, nie przejedziemy tranzytem przez Kongo. Musimy objechać granicę dookoła.

Jest tydzień przed Wigilią. Trzeci miesiąc misji. Gdybym przyjechała tu dla siebie, właśnie pakowałabym walizki i wracała do domu. Przypominają mi się słowa, które kiedyś gdzieś przeczytałam: „Nie mów swojemu Bogu, że masz wielki problem. Powiedz swojemu problemowi, że masz wielkiego Boga”.


Zostaję. Nie dlatego, że chcę tego ja, ale dlatego, że chciał tego Bóg. A ja Mu zaufałam. To On daje siłę, by każdego dnia trwać dalej.