czwartek, 25 grudnia 2014

Czas wyjątkowy

24 grudnia, a ja na stopach mam sandały zamiast kozaków. W jadalni stoi sztuczna choinka, która tu nie pasuje i bałwan z drutu i firanki, który nie pasuje jeszcze bardziej. Wokół nie bardzo rozumieją, po co lepimy te dziwne pierogi i pieczemy drożdżowe babki. Zza okna słychać kosiarkę, a nie skrobaczkę do samochodowych szyb. W sklepach gra amerykański rap, a nie kolędy. A o opłatku to tu nikt nie słyszał. Niewiele wskazuje na to, że jest Wigilia. Ale dziś w nocy narodzi się Bóg. I nieważne, czy jesteś w domu, w pracy, czy na drugim końcu świata. On jest wszędzie i przenika wszystko.

Dzień przed wigilią pomyślałam, że nawet nie obejrzę mojego ulubionego świątecznego filmu. I pół żartem-pół serio, poprosiłam Pana Boga o mały wigilijny cud. Pięć minut później dostałam kwit z informacją, że na poczcie czeka na mnie list. Jak się okazało, list ze świąteczną kartką, życzeniami i... filmami - a wśród nich ten mój ulubiony. :)

Życzę Ci, aby mały Pan Jezus narodził się w Twoim sercu, a wraz z nim – mały(a) Ty. Żeby te serce posklejał i poukładał. Proś Go, jak dziecko, o wszystko. On czeka na Ciebie zawsze i wszędzie. Nie obwinia, nie osądza, nie wypomina. Chce Twojego szczęścia. Życzę Ci spełnienia marzeń, szczerej, dziecięcej radości i pokoju. Niech ten świąteczny czas będzie wyjątkowy.




niedziela, 7 grudnia 2014

Co w trawie piszczy


Po gwarnym popołudniu i upale wyciskającym z tkanek ostatnie krople życia, przyszedł czas na wytchnienie. Buczy mi jeszcze w uszach: „iłee!” („człowieku!”) z oratorium. Ale jest już spokojniej, boisko opustoszało. Słońce przypominające dużą ognistą pomarańczę leniwie chowa się za drzewa. Prawa stopa na zmianę z lewą stopniowo przesuwa suchy grunt do tyłu. Niepewne kroki prowadzą nas po zakurzonej słomianej murawie do piłki nożnej. Wzrok na dobre tonie w kolorowej mozaice nad horyzontem. Niebo szybko przyjmuje barwy coraz ciemniejszego granatu, jak przy kolejnych muśnięciach pędzla. Bzzzzzzz! Stary znajomy przysiadł na moim lewym ramieniu. Wpadł na kolację. Przybijam mu piątkę. Trafiony.

Piski, ćwierki, szumy… Wygląda na to, że w Afryce prawdziwe życie zaczyna się po zmroku. Im ciemniej, tym głośniej. Uszy mam już otwarte na oścież. Oczy też, ale ich wysiłek staje się raczej daremny.

Świst, cyk, PSTRYK! Pod cienką podeszwą prawego klapka czuję coś okrągłego i twardego. Po chwili niepewności przyjmuję, że to kamień. Głęboki oddech. „No już spokojnie, przecież to nie busz, nic tu nie ma!” –  rzucam mimowolnie, ku pokrzepieniu serc. Stuk-puk, bum, chrzęst, TRZASK. Coś zimnego i zwinnego przebiegło mi po stopie. Valk over! Boisko zajęte. Wracam do domu.

W korytarzu wita mnie kilkunogie, czarne stworzenie o wielkości ¾ dłoni. Wisi przyczepione do ściany na wysokości półtorej metra. Płaskie - to znaczy bezpieczne. I podobno miłe, bo zjada komary. Przysuwam się na wszelki wypadek do przeciwległej szafy i wspinam po schodach w błyskawicznym tempie. Pośpiesznie otwieram drzwi z numerem 26. Jestem u siebie. Bezpieczna. Chyba.

22.32. Na maila odpowiem jutro, bo nie mam już siły. Zmęczenie skutecznie skleja mi oczy. Ale rytmiczny turkot metalowych kół i klakson otwiera je na nowo. To pociąg. W Zambii mają pociągi! Otrzeźwiony umysł podpowiada, że można by było już zgasić światło. Rzucam przelotne spojrzenie na sufit. Mrugam trzy razy, bo się rusza, a ja nie do końca ufam już dziś moim zmęczonym oczom. Niewielki, pulsujący punkt przesuwa się stopniowo z godziny szóstej na dwunastą. „Pawłowska, bez histerii, przecież cię nie zje. Zgaś światło i idź spać” – podpowiada mi moje drugie „ja”. „Co ty gadasz! Twój pokój jest za mały na was dwoje!” – szybko kwituje go pierwsze i rzuca klapkiem do góry. Próbę ponawia kilkukrotnie, po czym podskakuje rozglądając się po podłodze. Beżowo-czarny jegomość o wielkości dwóch pudełek po zapałkach, kieruje się właśnie w stronę szafy. Macha swoim czarnym szpiczastym odwłokiem w górę i w dół. Tak po prostu, jakby był u siebie. Ostatnie pożegnanie następuje po szóstym brawurowym ciosie japonkiem. Nie wiem, kim był i czego chciał. Ale teraz mogę przynajmniej zgasić już światło.

Rano, na śniadanie - miód… na serce: pogawędka tematyczna pod tytułem „co w trawie piszczy”. Okazuje się, że jest tego całkiem  sporo. Cykady, koniki polne, żaby, czasami kobra lub żółta mamba. Węże pełzające i skaczące. Podobno pachną jak rozgotowany ryż i czasami lubią wejść do domu. "Tak, były u nas w ogrodzie. Jednego nie złapaliśmy, pewnie gdzieś łazi. Może wyjdzie jak zacznie regularnie padać. Karaluchy, latające mrówki to nic takiego, ale te komary… Nie dość, że upierdliwe, to wredne. Z tą malarią to przesadzają. No i skorpiony. Tak, są. Te małe, czarne są najgorsze".

Ja, która zawsze chcę wiedzieć i rozumieć wszystko w szczegółach, zmieniam zdanie. Niewiedza bywa jednak wielkim błogosławieństwem. :)


EDIT: Wczoraj wieczorem brother Joseph (Wietnamczyk) znalazł węża na parterze naszego domu. Był młody i mały - miał zaledwie metr długości. Joseph zabił go klapkiem. Podobno wystarczy uderzyć w głowę i po wszystkim. Mamy dać znać, kiedy zobaczymy jakiegoś większego, to poszerzymy naszą dietę o dodatkowe danie: "wąż po wietnamsku". Sezon na wężobranie uważam za otwarty! :D

czwartek, 20 listopada 2014

Afrykańska bryza

To taki dźwięk, jakby wiatr gwałtownie szargał koronami drzew w środku lasu. Albo podobny do szumu morza w trakcie sztormu, kiedy nie słychać pojedynczych fal, tylko wszystkie razem. Dzisiaj przypomina mi warkot silnika koparki. Regularny, niczym nie przerywany, dochodzący gdzieś z daleka.

Później lekki podmuch zimnego powietrza smaga mój prawy policzek. Intuicyjnie przerzucam ciężar na lewą stronę ciała, ale chłód nie daje za wygraną: zajmuje tył mojej głowy. Spostrzegam, że leżę pod kocem. Musiałam przykryć się nim w nocy. Czyżby wczorajsza wichura się wzmogła?


Przesuwam w kierunku telefonu prawą rękę. Waży tyle, co trzy cegły. Rzucam leniwe spojrzenie na wyświetlacz: pięć minut do alarmu. W pokoju szaro, jakby słońce dopiero miało zamiar wstać. Jakoś inaczej. Coś jest nie tak. 


Podnoszę plecy z prześcieradła i uchylam lewy dolny róg zasłony. Przez rozwarte z trudem powieki dociera do mnie przyczyna tych dziwnych okoliczności.To deszcz. Leje, jak z dużej, siwej konewki. 


Zaczyna się pora deszczowa. 

I więcej powietrza w powietrzu. Czuje to dziś mój zimny nos.

środa, 19 listopada 2014

Oscar, wróć!

POSZUKIWANY!




Chłopiec. Lat dwanaście. Około 140 centymetrów wzrostu i trzydzieści kilogramów wagi, tak na oko. Skóra koloru mlecznej czekolady, z nieregularnymi szlaczkami kurzu na przedramieniu i łydkach. Nogi cienkie, ale zwinne. Wystają zazwyczaj spod granatowych spodenek do kolan. Tych z trzema dziurami wielkości pięciozłotówek w miejscu lewej kieszeni, i jedną dużą dziurą, w kroku. Albo spod tych spodni o długości powyżej kostek, z bawełny w kolorze betonu, piżamowych. 
Nosi niebieskie polo, mniej więcej trzy rozmiary za duże. Czasami zmienia je na biały T-shirt z żółtymi gwiazdkami na brzuchu. Skurczony lub po prostu za mały. Ma czarne, krótkie na szerokość paznokcia włosy, które układają się w pęczki o kształcie sprężynek. Są sztywne i szorstkie jak pumeks.

Ta niewielka, drobna postać ma w zwyczaju poruszać się boso. Przy odrobinie szczęścia można zaobserwować ją w butach trekkingowych przed kostkę. Takich z przewiewem w podeszwie i skrzydełkami z odrywającego się rzepu. Nosi je zawsze wtedy, kiedy jest jego kolej: na zmianę z bratem i kolegami z sąsiedztwa.

Lubi grać w piłkę nożną. I trenować kung-fu. Lubi też grać w koszykówkę. I rozmawiać. I uczyć Białych języka bemba. I bujać się na żelaznych huśtawkach. I wchodzić na drzewa, by zerwać świeże mango. Nie lubi badmintona i ping-ponga.

Ma na imię Oscar. Kiedy go powitasz, odpowie, że ma się dobrze. A kiedy zapytasz, jak się miewa, odpowie "tak".

Znaki szczególne:

Oczy. Duże i wdzięczne. Uśmiech często zagina je w zewnętrznych kącikach. Są białe jak kartka papieru, z źrenicami podobnymi do rodzynek.

Głos. Cienki jak brzdęk świerszcza i słodki, jak sok z malin. Sprytnie wślizguje się do uszu i przeszywa przyjemnym dreszczem całe ciało od głowy do stóp. Ma w sobie jakąś niezrozumiałą właściwość, która powoduje, że od razu chce się go przytulić.

Uśmiech. Na Oscara! Zawieszony od lewego do prawego ucha. Odsłania dwa rzędy białych, świecących perełek. Promieniują tak silnie, że gaśnie każdy smutek. Po takim widoku bezsens nie ma szans. Znów rozumiem, po co tu jestem. Znowu mam siłę i chęci.


Oscara nie ma w oratorium od trzech tygodni. Jeśli ktoś go widział, proszę, dajcie znać. Powiedzcie Mu, że na niego czekamy. Otworzyłyśmy świetlicę. Mamy kartki i kredki. I biblioteczkę z książkami. Chciałybyśmy mu pokazać. I porzucać razem piłkę do kosza. Albo znów poćwiczyć podania przy bramce...

Oscar, wróć!


Tęsknimy…


(1.12.2014) EDIT : Wrócił. Cały, zdrowy i uśmiechnięty. :)

czwartek, 6 listopada 2014

Dzień ZA-DUSZNY

Sobota. Day off, więc śpię trochę dłużej. Do 6.30. O poranku wita mnie 30 kresek na termometrze i piekące słońce, które jak terrorysta wdziera mi się do oczu. Prawy dolny róg ekranu komputera informuje, że dziś 1 listopada. Przecieram oczy i niedowierzam. Listopad. Wszystkich Świętych! Jestem gapą. Niestety, do świętości jeszcze mi bardzo daleko...

W soboty mamy dzień wolny. Nikt nie wspomina o wyprawie na cmentarz, więc, żeby nie zapuścić już do reszty korzeni w placówce, wychodzimy po śniadaniu i Mszy Świętej do miasta, na zwiady.

Dopinam rzepy w brązowych sandałach, a na nos zakładam okulary przeciwsłoneczne. Za bramą okazuje się, że stoi tu ze swoim zielonym jeepem Ignacias – wolontariusz DB Youth Centre. Podrzuca nas do centrum, bo właśnie jedzie w tamtym kierunku. Mijamy Shoprite. Próg sklepu wita klientów dużym napisem „Toy Wonderland”. Nowa promocja? Nie. Święta. To znaczy Boże Narodzenie. Okazuje się, że cały sklep obklejony jest w świąteczne łańcuchy i bombki. Można kupić sztuczną choinkę i posłuchać świątecznej muzyki wybierając masło. Zambia w świątecznej gorączce wyprzedziła Europę. Dosłownie. Bo gorąc rozkłada na łopatki nas wszystkich.
Właśnie się na nie osuwam. Jestem zmieszana. Przecież mamy pierwszy listopada -  Wszystkich Świętych! Jutro są Zaduszki, wspomnienie zmarłych. Czas wyciszenia, skupienia i pamięci. Wokół nie ma żadnego akcentu, który mógłby nam o tym przypomnieć.

W niedzielę brother Joseph proponuje nam wyjście na cmentarz. Jest chyba jedyną osobą w naszym otoczeniu, która pomyślała, że odwiedzić zmarłych to właściwie dobra rzecz. W końcu jest dzień zaduszny. Jak się wydaje, za duszny na spacer na cmentarz dla większości ludzi.

Nekropolia w Chingoli wygląda jak obrośnięte pole. Krzaki, krzaczki, i piach. Tu i ówdzie stoi drzewo i kilka nagrobków podobnych do naszych, z kamienia. Ale większość grobów to okrągłe kopce o średnicy około metra, czarne, usypane jakby z popiołu. Z metalową tabliczką w kształcie przypominającym krzyż, z zatartym napisem. Trzeba uważać, bo łatwo zejść z tej cmentarnej planszy ścieżek i niespodziewanie wejść na grób. Jest jeden wspólny pierwiastek polskiego i zambijskiego cmentarza: kolory. Z tą jednak różnicą, że źródłem zambijskich są porozrzucane papierki po batonikach, a nie spalające się knoty zniczy.

Zwyczaj pamięci o zmarłych znacznie odbiega tu od naszego. Przede wszystkim – na cmentarzu nie ma tłumów. Z kolei ci, którzy zgromadzili się w przycmentarnej kaplicy, oczywiście bardzo dobrze się bawią. Przy bębnach i radosnych śpiewach. To prawdziwe świętowanie ze zmarłymi. Chwilami zastanawiam się, czy od tego hałasu nie ożyją i nie wstaną z grobów. Nieprawdopodobne, ile radości można znaleźć na cmentarzu. Trochę to zawstydzające, bo wygląda tak, jakby zmarli byli bardziej żywotni od nas – żyjących.

Afrykanom na pewno możemy pozazdrościć dwóch rzeczy – radości i nadziei. Takich prostych i na co dzień. Przecież śmierć to tylko część życia, a czas, który mamy teraz, jest właśnie po to, by go doceniać i się nim cieszyć. To dar. Jak go lepiej wykorzystać?

Kartka z kalendarza

Ostatnio w Zambii dużo się dzieje. 

Niekoniecznie dlatego, że co raz częściej mamy burze i generatory prądu wyładowują się razem z atmosferą. Albo dlatego, że od dwóch tygodni kran służy za dekorację z powodu braku wody i biegamy po placówce z wiadrami. Nie dlatego, że szturmują nas codziennie bezlitosne latające mrówki. I komary, które po zmierzchu wirują w swoim opętańczym tańcu zaraz przy moim uchu. Ani dlatego, że gdzieś w ogrodzie grasuje żółta mamba i wieczorem mój własny cień płata mi figle, kiedy udaje, że chce mnie zaatakować. To afrykańska codzienność. Burze, brak wody, brak prądu, współzawodnictwo z robakami i wężami, to chleb powszedni. Nic szczególnego. To spokojna, afrykańska egzystencja. To swobodny rytm, który został niedawno przerwany czymś obcym i niepasującym. Tak, jak by ktoś wkładał widelec od grilla w żyjące beztrosko na łonie przyrody mrowisko.


Oficjalne źródła podają, że w Zambii można zetknąć się z 22 językami. W rozmowie z tutejszymi dowiaduję się, że jest ich nawet siedemdziesiąt. Gdyby to pomnożyć przez wszystkie współczesne państwa Afryki, dałoby to setki, jeśli nie tysiące języków. Można wyobrazić sobie Afrykę jak arkusz papieru w kratkę formatu A-0. Każdy półcentymetrowy kwadracik to grupa ludzi, których łączy wspólne terytorium, język, tradycje, wierzenia, krew i prawa. Grupa, która przez swoją strukturę i funkcję mogłaby być definiowana jako kraj, albo nawet państwo. Grupa, która żyje bezpiecznie swoim życiem, wiedząc, kto jest wrogiem, a kto sojusznikiem. Grupa, która doskonale wpisuje się w harmonię otoczenia. Która wie, jak z tego otoczenia korzystać i co mu ofiarować. 


Równo pięćdziesiąt lat temu Zambia odzyskuje niepodległość. Podobnie, jak większość obszaru Afryki środkowej i południowej. Niezmienione, zachowane w kolonialnej formie państwa, dostają się w ręce uciskanych przez Muzungu, rdzennych mieszkańców kontynentu. Dają początek walce o władzę: walce o "mieć"i "być", tak jak biali "mieli" i "byli". A teraz raczej, jak biali "mają" i "są". 

Widać to po zachodnich sklepach, na które nie stać przeciętnego Zambijczyka. Widać to po nieudolnej biurokracji w urzędach, kiedy od czerwca czekamy na podpisanie zgody na pracę wolontariacką. Po tym, że przy zakupie karty do telefonu musimy okazać paszport. Widać to po złośliwości na granicy, kiedy dostajemy wizę biznesową na miesiąc bez możliwości przedłużenia pobytu. Widać to po zakupie dobrego samochodu z klimatyzacją i uwadze skierowanej do nas, że w Europie taki samochód to "śmieć". Słychać to po komentarzach "Jestem głodna, chcę banana" i "Podobają mi się twoje szorty, daj mi je, kupisz sobie drugie" od osób, które nie wyglądają na najbardziej potrzebujące. Dają nam o tym znać obchody święta niepodległości, kiedy zakładamy zambijskie chitengi, a reakcją okazuje się śmiech. Kiedy wszyscy chcą zrobić sobie z nami zdjęcia i szarpią nami, jak białymi misiami przechadzającymi się w celach komercyjnych po ulicach europejskich miast.


W rok jubileuszu odzyskania niepodległości, niespełna tydzień po uroczystych obchodach, media z RPA podają informację o śmierci prezydenta Zambii. Następnego dnia potwierdzają to zambijskie źródła. Prezydent umiera w Londynie, był w trakcie leczenia raka. Oficjalnie informacja zostaje przekazana dzień po jego śmierci. Nieoficjalnie mówi się, że umarł ponad miesiąc temu, jeszcze przed obchodami święta niepodległości, ale nie chciano o tym informować społeczeństwa. Ma to być podyktowane obawą przed dezorganizacją państwa i zamieszkami. Nie chciano też zaniechać obchodów jubileuszu. Pięćdziesiąt lat po odzyskaniu niepodległości od kolonializmu, pieczę nad Zambią obejmuje BIAŁY wiceprezydent.


Pierwszego listopada ciało prezydenta dolatuje do ojczyzny. Pożegnanie na miarę głowy państwa niczym nie odbiega od tego u nas. Wojsko, państwowa orkiestra, składanie wieńców. Transmisja telewizyjna gromadzi przed odbiornikami tych, którzy mają dostęp do miejsca z potrzebnym do odbioru sprzętem. Jednak nie każdy ma ten przywilej. Nie wszyscy też mówią po angielsku. Gdzieś głęboko w buszu są jeszcze tacy, którzy o niczym nie wiedzą. Którzy nie żyją krzykiem polityki, ale naturalną afrykańską harmonią. Przynależni do ziemi i natury, nie do granic.


Po hucznych, radosnych obchodach rocznicy niepodległości, Zambia zamiera. Wspomina wczoraj, boi się o dzisiaj, i pyta o jutro.



niedziela, 26 października 2014

Pierwszy miesiąc. Młoda zawsze zdziwiona.

„Młoda zawsze zdziwiona.” – ulubiony komentarz mojego Taty. Mówi tak często w sytuacji, gdy właśnie coś wprawia mnie w zaskoczenie. Nigdy nie poświęcam temu szczególnej uwagi, ale teraz uderza mnie w głowę jak bumerang. Jako dorosła już córka, czerwienię się, zaciskam zęby i ze wstydem przyznaję: Tata ma rację. Unoszę wysoko podbródek, tupię nogą i… wypuszczam zaciągnięte na zapas powietrze. Minął miesiąc mojego pobytu na misji. Zaskoczyłam się. Tak bardzo nie spodziewałam się tego, co zastałam w Zambii.

Zdziwiłam się. Tym, że w Afryce są centra handlowe. Że słyszę w radiu muzykę, którą znam. Że taniec przy bębnach to bardziej folklor, niż codzienność, a afrykańska młodzież gra w koszykówkę przy muzyce amerykańskich artystów. Tym, że jednak w Zambii przydaje się zegarek. Że mogę skserować paszport. Że żyją tu polskie rodziny.

Zaskoczyłam się, kiedy zapytano mnie, czy kiedykolwiek używałam cienia do powiek, a ja zabrałam ze sobą jedynie ubrania z przeznaczeniem „do ciężkich warunków” i „na wykończenie”. Kiedy obok dobrobytu widziałam skrajne ubóstwo. Kiedy dzieci zamiast telewizora i nowej bajki Disneya wybrały ćwiczenia kung-fu w piekącym słońcu. Kiedy okazało się, że slumsy są od nas oddalone o 10km, a dzieci pokonują ten dystans codziennie w upale 35 stopni tylko po to, by jeszcze pobiegać za piłką w oratorium. Kiedy zauważyłam „sugestion box” w tutejszym szpitalu, a cały budynek wyglądał jak garaż nadający się do rozbiórki. Kiedy tłumaczyłam chłopcom, że trzeba zbierać szkła, bo można się skaleczyć, a oni mnie wyśmiali.

Nie spodziewałam się, że po pięciu latach „babskich” studiów, dane mi będzie przeżyć rok we wspólnocie trzynastu mężczyzn, przy college’u technicznym, i na boisku, kopiąc piłkę. Nie spodziewałam się, że będę się uczyć angielskiego w szkolnej ławce w Zambii. Że akurat jest tu przyszły ksiądz, który się jąka, a ja jestem świeżo upieczonym logopedą. Że po niedzielnej Mszy Świętej zgłoszą się do nas rodzice z niemówiącą dziewczynką, a dwa tygodnie wcześniej pediatra zalecił im konsultację z terapeutą mowy, co w Zambii jest prawie nie możliwe. Że ta dziewczynka ma zespół Downa i potrzebuje kompleksowej opieki, a Karolina, z którą przyjechałam, jest psychologiem. Że muszę uczyć się angielskiej fonetyki, żeby dobrze pomóc tu ludziom, a do tej pory tylko dla żartów naśladowałam brytyjski akcent. Że w Youth Centre potrzebna jest praca z przyszłą kadrą, a ja przez kilka lat pracowałam w ten sposób w harcerstwie. Że robiłam sobie wyrzuty, że nie mam czasu gotować i nigdy się tego dobrze nie nauczę, a tutejszy ksiądz dyrektor jest świetnym kucharzem.

Kiedy podejmowałam decyzję o wyjeździe na misję, pomyślałam, że rzucam się z kotwicą w Rów Mariański. Zaryzykowałam pozostawienie wszystkich swoich marzeń i planów. Pozostawienie na rok rodziny, przyjaciół i życia, które lubiłam i z którym czułam się dobrze. Okazało się, że nic nie ciągnie mnie na dno, a pod stopy nagle Ktoś podstawił kładkę. Nie tylko nie tonę, ale chodzę po wodzie! Trochę buja i jeszcze się chwieję. Ale idę na przód.

Dwa lata temu chciałam roku przerwy, wyjazdu do dalekiego kraju i kursu angielskiego. Chciałam też zrezygnować z zawodu albo uzupełnić go o język angielski. Poddałam się i zapomniałam o wszystkim, bo wyglądało na to, że mi do tego nie po drodze, że życie toczy się inaczej. I tak było. Plan się zmienił. Ale wszystkie moje marzenia się spełniają, tyle, że w innym, bardziej wartościowym wymiarze. W scenariuszu, którego nigdy bym sama nie wymyśliła.

Przypadki? Zbiegi okoliczności? Być może. Jedno jest pewne: ja, zorganizowana, tupiąca nogami Zosia Samosia, właśnie uczę się zaufania. I to nie tylko drugiemu człowiekowi. To nauka zaufania Panu Bogu i Jego woli. Jeśli nie ufasz Bogu, to jak masz ufać sobie i ludziom? Jak uwierzysz w to, że Twoje życie może się odmienić? Że możesz spełnić marzenia? Zrobisz to sam? Sam uczynisz siebie szczęśliwym? Sam nadasz sobie wartości? Czy może sam staniesz się wartością dla siebie?

Okazuje się, że nie muszę polegać tylko na sobie. Nigdy nie było mi trudniej. To największa łaska i największa lekcja pokory, jaką kiedykolwiek otrzymałam.

W pierwszym tygodniu misji brother Joseph włączał na okrągło piosenkę, która w pewnym momencie zaczęła mnie już denerwować. Zapamiętałam tam dobrze słowo „ambitions”. Wróciłam do niej...

„Take my five loaves and two fishes, do with it as you will. Take my fears and my inhibitions, all my burdens, my ambitions to feed them all. I hope it’s not too small."



Dziękuję za każdy przypadek, który odmienia mnie i moje życie. Dziękuję za każdą moją słabość. Za to, że nie jestem doskonała, że nie mogę wszystkiego "sama". Dziękuję, że znów zaczynam czuć się jak dziecko. Dziękuję, że uczę się ufać.

wtorek, 14 października 2014

Kto tu rządzi?

Bardzo się zaskoczyłam. A może trochę rozczarowałam?

Wiedzieliście, że Afryka naprawdę nie jest taka dzika? W Afryce można żyć godnie i… wygodnie. Można żyć „po europejsku”, a nawet „po światowemu”, w willi z basenem. Można jeździć niezłym samochodem i dobrze się ubrać. Można się dobrze najeść i dobrze wykształcić. Można obejrzeć mecz hiszpańskiej ligi piłki nożnej. Można się też leczyć. Tyle, że czasem trzeba skoczyć samolotem do szpitala w RPA.

Wiedzieliście, że w Zambii można kupić wszystko? Wszystko, albo prawie wszystko, co potrzeba do normalnego, znanego nam życia. Szampon Head&Shoulders, żółty ser Goudę, ziemniaki, a nawet sprowadzany z Polski dżem. Kupisz tu dobry słownik Oxfordu, przeciwsłoneczne Ray Bany, plazmę na ścianę, ubrania rodem z chińskich centrów handlowych, telefony – te dotykowe i te z guziczkami, jakie chcesz. Znajdą się nawet wycinanki. Jak chcesz, to zapchasz brzuch lodami włoskimi i pizzą. Zarejestrujesz telefon w sieci komórkowej. W Zambii jest wszystko. Tak, jak w Europie. Z tą jednak różnicą, że większości osób na to nie stać. Nas też. Za kilogram sera żółtego zapłacę około 70zł. Społeczeństwo po prostu nie ma pieniędzy na to, by normalnie żyć.

Dzielnica willowa skrywa tych, których "stać". Zza murów odgradzających ich od rzeczywistości, wystają piękne palmy i ukwiecone drzewa. Czasami, gdy akurat otworzy się brama, widać zaskakujący standard życia.

Gdy pokusisz się o dalszy spacer i pójdziesz wzdłuż drogi podziurawionym, zaśmieconym poboczem, powita cię wreszcie zbity z desek market. Na żwirowym pustkowiu, zarządzany przez ludzi pustyni. Ciekawi ci ludzie, ciemni w jasnym kurzu. Wszędzie kamień i piach. Krajobrazu dopełniają małe, ciasne domki z materiału przypominającego glinę. Na górze zakryte są blachą. Niektóre otacza drewniany płot, na wzór wiejskiej zagrody. Ta okolica to dom większości dzieci z naszego oratorium.

Do Youth Centre przychodzą wszyscy. To mikstura tych w butach Lacoste i tych bosych, w podartych czerwonych piżamach z Angry Birds. Mieszanina dezodorantu Adidasa i bliżej niesklasyfikowanego, odrzucającego zapachu. To codziennie nowe, pachnące proszkiem koszulki przekładane zakurzonymi i podartymi, tymi samymi od tygodnia. To zdrowe, uśmiechnięte, czyste buzie i te zakurzone, z zeschniętą białawą okleiną pod nosem. Cały afrykański kontrast daje nam o sobie znać codziennie.

Ciekawe, że słynne „Pay for me!” albo „Give me!” usłyszałam tylko od tych, którzy „mają”. Tych dobrze ubranych, czystych i zdrowych. Tych, którzy patrzą na mnie spod brwi, jakby zaraz mieli rzucić lotką w żywą tarczę. 
Szczery uśmiech, entuzjazm, serdeczny uścisk, chęć do działania i miłe pogawędki to cechy tych, przed którymi zmysły ostrzegają, by nie podchodzić.

Próbuję sobie odpowiedzieć, czy to pieniądz rządzi człowiekiem, czy jednak człowiek pieniądzem.

A co dla Ciebie, człowieku Europy, jest ważniejsze: mieć, czy być? Czy kiedy masz, to jesteś? 

niedziela, 5 października 2014

Buszmeńskie płukanie oczu

Duszne, niedzielne przedpołudnie. Żar leje się z nieba i łączy z wszechobecnym jasnym pyłem. Powietrze staje się przez to tak gęste, że płuca filtrują je z trudem. Biały jeep gwałtownie podskakuje i opada przez wydrążone w piaskowej ścieżce doły. Father Eustace tłumaczy nam mechanizm tutejszych pór roku. Są dwie: deszczowa i sucha. To dlatego mijane przez nas otoczenie daje efekt papieru ściernego: wiatr i susza prawie zeskrobały już zieleń z przyrody.

Spośród krępych drzew stopniowo wyłania się kilka małych chatek z białej gipsowej płyty i słomy zamiast dachówek. To wioska w afrykańskim buszu, 10km od Chingoli. Nie ma w niej nic poza małymi chatkami, krzakami, białym piachem, kolorowymi ludźmi i niewielkim sloganem Airtel’u, sieci komórkowej. Okazuje się, że przyjechaliśmy tu na buszmeńską zabawę. 

Msza Święta to w buszu gwóźdź programu całego tygodnia. Bawią się wszyscy bez wyjątku: mali i duzi, starzy i młodzi. Każdy odświętnie ubrany. W te najmniej ubrudzone i najbardziej kolorowe ubrania.

Tubylcy poruszają się płynnie, według tempa i rytmu dudniących bębnów. Bujają swoimi ciałami, jakby mieli je z gumy: każdą częścią w inną stronę. Całego złożonego układu dopełniają oklaski w nieznanym mi takcie. Nieudolnie próbuję się do nich przyłączyć.

Przeszywa mnie dreszcz, gdy rozbrzmiewa chór donośnych murzyńskich głosów w różnych barwach i tonacjach. Trzęsą mi się kolana, kiedy ksiądz na kazaniu krzyczy tak, jakby miał go usłyszeć nie tylko cały kościół, ale każdy robak w buszu. Wychodzi do ludzi, a ci z entuzjazmem nawiązują z nim dialog. Na znak aprobaty, od czasu do czasu wydają dziwne dźwięki, przypominające okrzyki dzikich indiańskich plemion ze starych westernów.

A ja? Spuszczam głowę, by schować się za włosami i powstrzymuję łzy. Ja, europejski mieszczuch, płaczę i stoję jak kołek. Jestem oszołomiona. Czy to niedzielna Msza, czy jakieś dzikie, buszmeńskie święto? To można tak się modlić? Jedyne, na co mnie stać, to nerwowe poklaskiwanie. Daję szansę ostatnim złudzeniom, że wtopię się wtedy w ten cały harmider.

W Polsce znam inną niedzielę. Pobudka około południa, śniadanie, krótka drzemka, bo przecież już zdążyłam się zmęczyć. Później jakiś spacer z przyjaciółmi, ewentualnie rodzinny obiad. W kościele to, co zwykle. Jednostajnie prostoliniowo. Od czasu to czasu odchylenie standardowe spowodowane brzdękiem organów. Gdy ksiądz zaczyna kazanie, często wyłączam się już zupełnie. Sama nie wiem, co miewam w głowie.. Może pomysły na jutrzejszy obiad, albo kolejny punkt napiętego grafiku. Na znak pokoju ludzie kiwają do siebie głowami jak samochodowe zwierzątka ze sprężyną zamiast szyi. Ale nikt nikomu nawet nie spojrzy w oczy.

Tu, w buszu, gdzie prawie nic nie ma, znajdziesz wszystko. Ludzie są ze sobą naprawdę. Są wspólnotą. Czuję się wśród nich, jak w domu, jakbym znała ich od dawna. Przy Znaku Pokoju wszyscy patrzą sobie w twarz, uśmiechają się, podają nie jedną, lecz obie dłonie. W afrykańskim buszu kościół nie tylko żyje, on ożywia.

Staję na wprost swoich błędnych przekonań, mojego ograniczonego patrzenia. Pan Bóg otwiera mi oczy i ściera z nich kurz. Dziękuję za każdą słoną strużkę pod okiem.



(Rychło w czas! Pora deszczowa za pasem ;))




Na pace najbezpieczniej! :)

https://www.youtube.com/watch?v=rFEx0jY5emc :)

piątek, 3 października 2014

Oratorium. Czy to się je..?

Codziennie wczesnym popołudniem ma miejsce najciekawsze zjawisko dnia. 

Około 14 wzbiera stalowa brama Don Bosco Youth Centre, by w końcu buchnąć jak gejzer i otworzyć się na oścież. Na teren misji gwałtownie 
przedostają się dziesiątki roześmianych, czarnych twarzy i zalewają okolicę niczym tsunami. Nim spostrzegam, dociera do mnie czekoladowa fala uderzeniowa. Na tyle silna, że ledwo trzymam się na nogach. Paaaluuuiiinaaa! Musiungu! Słyszę z każdej strony. I czuję jednocześnie mnóstwo brązowych, lepkich rzepów na całym ciele. 



Na pierwszy rzut oka oratorium to sala gimnastyczna z miejscem na koszykówkę, badmintona i ping ponga. To plac zabaw z rozpadających się żelaznych huśtawek. To zbite z kilku desek „piłkarzyki” z zardzewiałymi rurami, w których okrągły twardy owoc służy za piłkę. To ogromne boisko do piłki nożnej z czterema bramkami – dwoma wzdłuż i dwoma wszerz. To duży blaszany baniak z wodą.

Po południu pada na te miejsce jakiś niesamowity czar. Wszystko nagle się rusza, staje się gwarne i tętniące życiem. Musisz uważać na głowę, by nie dostać piłką do kosza. I na nogi, by przypadkiem nie potknąć się o przebiegającą w błyskawicznym tempie miniaturową drużynę piłkarską. Właściwie to na wszystko musisz uważać. Chwila nieuwagi kosztuje trzech pasażerów na gapę na twoich plecach, dwa tobołki na rękach i małpkę na każdej nodze. Czasem trafi się jeszcze jakiś duży, opasający twój brzuch kleszcz.




Oratorium to ludzie. Ci ze szkoły i ci z ulicy. Dziewczyny i chłopaki. Dzieci i młodzież. Ci w nowych butach i jaskrawych czapeczkach, ale też tacy na boso, w rozdartej koszuli lub w japonkach za dużych o cztery rozmiary. Uśmiechnięci, i ci zadzierający nosa. Zdrowi i chorzy. Brudni i czyści. Odważni i wstydliwi. Cały przekrój widać wyraźnie na kończącej wspólną zabawę zbiórce, kiedy wszyscy siedzą pod blaszanym zadaszeniem, na betonowym, prostokątnym murku. Każdy inny, a wszyscy razem. W tym, a nie innym miejscu.

Oratorium to ciekawe zjawisko. Do niedawna tak naprawdę nie wiedziałam, z czym to się je. Smakuje całkiem dobrze. Bardzo je lubię. 

poniedziałek, 29 września 2014

Rzut beretem

Warszawa, wtorek, 6.00 rano, jesienna, deszczowa aura. Ścisk w żołądku i wątpliwość: przecież to, na co się zdecydowałam, to kompletne szaleństwo!

Samolot wyrywa nas gwałtownie z wilgotnej płyty lotniska i jeszcze tego samego dnia stawia po drugiej stronie równika. Podróż trwa tyle, co z Gdańska do Zakopanego - rzut beretem! 

Pokładowa mapa informuje, że właśnie mijamy Alpy, Adriatyk, Deltę Nilu, piaszczysty Sudan i ogromne afrykańskie jeziora. Świat się skurczył. Geografia na żywo, w pigułce. O 18.00, gdzieś nad równikiem, nagle zachodzi słońce i Czarny Ląd jest już naprawdę czarny. Kilka godzin później widać milion migocących światełek, które przypominają cmentarz na 1 listopada. To Lusaka. Lądujemy!

Na początku rzuca się w oczy kontrast. Kontrast pomiędzy czarną nocą i silnie rażącym słońcem w dzień. Słońcem, które w swej spiekocie wyciska siódme poty, ale nie opala. Afrykańska przyroda próbuje się przebić wśród ogromnej ilości kurzu i śmieci. Silny wiatr o lekko zatęchłym zapachu, zwiastuje nadchodzącą porę deszczową. Wokół mieszanina tego, co jednocześnie przyciąga i odpycha, co przyjemne i drażniące zarazem. 
Ludzie, którzy idealnie pasują do otoczenia, swobodnie i z wdziękiem poruszają się boso po ziemi, bez obaw przed wężami, skorpionami, czy szkłem. I my, biali z Północy, „Musungu”, przestraszeni i zagubieni, z podeszwą możliwie najgrubszą i najtwardszą: dziwaczne stwory przyciągające czarne spojrzenia jak lep muchy. Wszędzie gwar, ale też swobodne spowolnienie. Afryka żyje swoim rytmem.

Później uderza paradoks. Przywitał nas kraj, w którym dostaniesz mandat za brak zapiętych pasów, ale jadąc na lawecie jesteś całkowicie bezpieczny. Kraj, gdzie kupisz Ray Bany w nowoczesnym centrum handlowym, a parę ulic dalej stoją pozbijane z desek stragany z jajkami. Kraj, w którym stanie w kolejce uważane jest za czynność i nikt się nie denerwuje, że musi długo czekać. Kraj, w którym telewizory na sprzedaż ustawione są na poboczu ulicy, na rozłożonych kartonach. Kraj, gdzie język bemba miesza się z angielskim tak, że nie wiadomo, który akurat jest w użyciu, a rozmówcy nie pojmują, dlaczego ich nie rozumiesz. Kraj, w którym „God is also a business”, ale dostajesz gęsiej skórki i łez wzruszenia podczas niedzielnej Mszy Świętej. Zambia.

I wreszcie średniej wielkości miasto na północy, niespełna 50 km od granicy z Kongiem. Miasto górnicze, położone na złożach miedzi, gdzie od czasu do czasu roznosi się specyficzny zapach spalenizny. Chingola.
Na obrzeżach nasza placówka - oratorium i szkoła techniczna. Siedem hektarów boisk, ogrodów i budynków przeznaczonych dla potrzeb edukacyjnych i rekreacji tutejszej młodzieży i dzieci. Otoczona jest murem przyozdobionym przez polskich wolontariuszy. Wszechobecny napis „Don Bosco – friend of Youth” nieustannie przypomina, skąd się tu wzięłam i po co tu jestem.

Don Bosco Youth Centre. Miejsce, do którego zaprosił mnie Przypadek, a doprowadził Zbieg Okoliczności. Mój dom na najbliższy rok.