czwartek, 20 listopada 2014

Afrykańska bryza

To taki dźwięk, jakby wiatr gwałtownie szargał koronami drzew w środku lasu. Albo podobny do szumu morza w trakcie sztormu, kiedy nie słychać pojedynczych fal, tylko wszystkie razem. Dzisiaj przypomina mi warkot silnika koparki. Regularny, niczym nie przerywany, dochodzący gdzieś z daleka.

Później lekki podmuch zimnego powietrza smaga mój prawy policzek. Intuicyjnie przerzucam ciężar na lewą stronę ciała, ale chłód nie daje za wygraną: zajmuje tył mojej głowy. Spostrzegam, że leżę pod kocem. Musiałam przykryć się nim w nocy. Czyżby wczorajsza wichura się wzmogła?


Przesuwam w kierunku telefonu prawą rękę. Waży tyle, co trzy cegły. Rzucam leniwe spojrzenie na wyświetlacz: pięć minut do alarmu. W pokoju szaro, jakby słońce dopiero miało zamiar wstać. Jakoś inaczej. Coś jest nie tak. 


Podnoszę plecy z prześcieradła i uchylam lewy dolny róg zasłony. Przez rozwarte z trudem powieki dociera do mnie przyczyna tych dziwnych okoliczności.To deszcz. Leje, jak z dużej, siwej konewki. 


Zaczyna się pora deszczowa. 

I więcej powietrza w powietrzu. Czuje to dziś mój zimny nos.

środa, 19 listopada 2014

Oscar, wróć!

POSZUKIWANY!




Chłopiec. Lat dwanaście. Około 140 centymetrów wzrostu i trzydzieści kilogramów wagi, tak na oko. Skóra koloru mlecznej czekolady, z nieregularnymi szlaczkami kurzu na przedramieniu i łydkach. Nogi cienkie, ale zwinne. Wystają zazwyczaj spod granatowych spodenek do kolan. Tych z trzema dziurami wielkości pięciozłotówek w miejscu lewej kieszeni, i jedną dużą dziurą, w kroku. Albo spod tych spodni o długości powyżej kostek, z bawełny w kolorze betonu, piżamowych. 
Nosi niebieskie polo, mniej więcej trzy rozmiary za duże. Czasami zmienia je na biały T-shirt z żółtymi gwiazdkami na brzuchu. Skurczony lub po prostu za mały. Ma czarne, krótkie na szerokość paznokcia włosy, które układają się w pęczki o kształcie sprężynek. Są sztywne i szorstkie jak pumeks.

Ta niewielka, drobna postać ma w zwyczaju poruszać się boso. Przy odrobinie szczęścia można zaobserwować ją w butach trekkingowych przed kostkę. Takich z przewiewem w podeszwie i skrzydełkami z odrywającego się rzepu. Nosi je zawsze wtedy, kiedy jest jego kolej: na zmianę z bratem i kolegami z sąsiedztwa.

Lubi grać w piłkę nożną. I trenować kung-fu. Lubi też grać w koszykówkę. I rozmawiać. I uczyć Białych języka bemba. I bujać się na żelaznych huśtawkach. I wchodzić na drzewa, by zerwać świeże mango. Nie lubi badmintona i ping-ponga.

Ma na imię Oscar. Kiedy go powitasz, odpowie, że ma się dobrze. A kiedy zapytasz, jak się miewa, odpowie "tak".

Znaki szczególne:

Oczy. Duże i wdzięczne. Uśmiech często zagina je w zewnętrznych kącikach. Są białe jak kartka papieru, z źrenicami podobnymi do rodzynek.

Głos. Cienki jak brzdęk świerszcza i słodki, jak sok z malin. Sprytnie wślizguje się do uszu i przeszywa przyjemnym dreszczem całe ciało od głowy do stóp. Ma w sobie jakąś niezrozumiałą właściwość, która powoduje, że od razu chce się go przytulić.

Uśmiech. Na Oscara! Zawieszony od lewego do prawego ucha. Odsłania dwa rzędy białych, świecących perełek. Promieniują tak silnie, że gaśnie każdy smutek. Po takim widoku bezsens nie ma szans. Znów rozumiem, po co tu jestem. Znowu mam siłę i chęci.


Oscara nie ma w oratorium od trzech tygodni. Jeśli ktoś go widział, proszę, dajcie znać. Powiedzcie Mu, że na niego czekamy. Otworzyłyśmy świetlicę. Mamy kartki i kredki. I biblioteczkę z książkami. Chciałybyśmy mu pokazać. I porzucać razem piłkę do kosza. Albo znów poćwiczyć podania przy bramce...

Oscar, wróć!


Tęsknimy…


(1.12.2014) EDIT : Wrócił. Cały, zdrowy i uśmiechnięty. :)

czwartek, 6 listopada 2014

Dzień ZA-DUSZNY

Sobota. Day off, więc śpię trochę dłużej. Do 6.30. O poranku wita mnie 30 kresek na termometrze i piekące słońce, które jak terrorysta wdziera mi się do oczu. Prawy dolny róg ekranu komputera informuje, że dziś 1 listopada. Przecieram oczy i niedowierzam. Listopad. Wszystkich Świętych! Jestem gapą. Niestety, do świętości jeszcze mi bardzo daleko...

W soboty mamy dzień wolny. Nikt nie wspomina o wyprawie na cmentarz, więc, żeby nie zapuścić już do reszty korzeni w placówce, wychodzimy po śniadaniu i Mszy Świętej do miasta, na zwiady.

Dopinam rzepy w brązowych sandałach, a na nos zakładam okulary przeciwsłoneczne. Za bramą okazuje się, że stoi tu ze swoim zielonym jeepem Ignacias – wolontariusz DB Youth Centre. Podrzuca nas do centrum, bo właśnie jedzie w tamtym kierunku. Mijamy Shoprite. Próg sklepu wita klientów dużym napisem „Toy Wonderland”. Nowa promocja? Nie. Święta. To znaczy Boże Narodzenie. Okazuje się, że cały sklep obklejony jest w świąteczne łańcuchy i bombki. Można kupić sztuczną choinkę i posłuchać świątecznej muzyki wybierając masło. Zambia w świątecznej gorączce wyprzedziła Europę. Dosłownie. Bo gorąc rozkłada na łopatki nas wszystkich.
Właśnie się na nie osuwam. Jestem zmieszana. Przecież mamy pierwszy listopada -  Wszystkich Świętych! Jutro są Zaduszki, wspomnienie zmarłych. Czas wyciszenia, skupienia i pamięci. Wokół nie ma żadnego akcentu, który mógłby nam o tym przypomnieć.

W niedzielę brother Joseph proponuje nam wyjście na cmentarz. Jest chyba jedyną osobą w naszym otoczeniu, która pomyślała, że odwiedzić zmarłych to właściwie dobra rzecz. W końcu jest dzień zaduszny. Jak się wydaje, za duszny na spacer na cmentarz dla większości ludzi.

Nekropolia w Chingoli wygląda jak obrośnięte pole. Krzaki, krzaczki, i piach. Tu i ówdzie stoi drzewo i kilka nagrobków podobnych do naszych, z kamienia. Ale większość grobów to okrągłe kopce o średnicy około metra, czarne, usypane jakby z popiołu. Z metalową tabliczką w kształcie przypominającym krzyż, z zatartym napisem. Trzeba uważać, bo łatwo zejść z tej cmentarnej planszy ścieżek i niespodziewanie wejść na grób. Jest jeden wspólny pierwiastek polskiego i zambijskiego cmentarza: kolory. Z tą jednak różnicą, że źródłem zambijskich są porozrzucane papierki po batonikach, a nie spalające się knoty zniczy.

Zwyczaj pamięci o zmarłych znacznie odbiega tu od naszego. Przede wszystkim – na cmentarzu nie ma tłumów. Z kolei ci, którzy zgromadzili się w przycmentarnej kaplicy, oczywiście bardzo dobrze się bawią. Przy bębnach i radosnych śpiewach. To prawdziwe świętowanie ze zmarłymi. Chwilami zastanawiam się, czy od tego hałasu nie ożyją i nie wstaną z grobów. Nieprawdopodobne, ile radości można znaleźć na cmentarzu. Trochę to zawstydzające, bo wygląda tak, jakby zmarli byli bardziej żywotni od nas – żyjących.

Afrykanom na pewno możemy pozazdrościć dwóch rzeczy – radości i nadziei. Takich prostych i na co dzień. Przecież śmierć to tylko część życia, a czas, który mamy teraz, jest właśnie po to, by go doceniać i się nim cieszyć. To dar. Jak go lepiej wykorzystać?

Kartka z kalendarza

Ostatnio w Zambii dużo się dzieje. 

Niekoniecznie dlatego, że co raz częściej mamy burze i generatory prądu wyładowują się razem z atmosferą. Albo dlatego, że od dwóch tygodni kran służy za dekorację z powodu braku wody i biegamy po placówce z wiadrami. Nie dlatego, że szturmują nas codziennie bezlitosne latające mrówki. I komary, które po zmierzchu wirują w swoim opętańczym tańcu zaraz przy moim uchu. Ani dlatego, że gdzieś w ogrodzie grasuje żółta mamba i wieczorem mój własny cień płata mi figle, kiedy udaje, że chce mnie zaatakować. To afrykańska codzienność. Burze, brak wody, brak prądu, współzawodnictwo z robakami i wężami, to chleb powszedni. Nic szczególnego. To spokojna, afrykańska egzystencja. To swobodny rytm, który został niedawno przerwany czymś obcym i niepasującym. Tak, jak by ktoś wkładał widelec od grilla w żyjące beztrosko na łonie przyrody mrowisko.


Oficjalne źródła podają, że w Zambii można zetknąć się z 22 językami. W rozmowie z tutejszymi dowiaduję się, że jest ich nawet siedemdziesiąt. Gdyby to pomnożyć przez wszystkie współczesne państwa Afryki, dałoby to setki, jeśli nie tysiące języków. Można wyobrazić sobie Afrykę jak arkusz papieru w kratkę formatu A-0. Każdy półcentymetrowy kwadracik to grupa ludzi, których łączy wspólne terytorium, język, tradycje, wierzenia, krew i prawa. Grupa, która przez swoją strukturę i funkcję mogłaby być definiowana jako kraj, albo nawet państwo. Grupa, która żyje bezpiecznie swoim życiem, wiedząc, kto jest wrogiem, a kto sojusznikiem. Grupa, która doskonale wpisuje się w harmonię otoczenia. Która wie, jak z tego otoczenia korzystać i co mu ofiarować. 


Równo pięćdziesiąt lat temu Zambia odzyskuje niepodległość. Podobnie, jak większość obszaru Afryki środkowej i południowej. Niezmienione, zachowane w kolonialnej formie państwa, dostają się w ręce uciskanych przez Muzungu, rdzennych mieszkańców kontynentu. Dają początek walce o władzę: walce o "mieć"i "być", tak jak biali "mieli" i "byli". A teraz raczej, jak biali "mają" i "są". 

Widać to po zachodnich sklepach, na które nie stać przeciętnego Zambijczyka. Widać to po nieudolnej biurokracji w urzędach, kiedy od czerwca czekamy na podpisanie zgody na pracę wolontariacką. Po tym, że przy zakupie karty do telefonu musimy okazać paszport. Widać to po złośliwości na granicy, kiedy dostajemy wizę biznesową na miesiąc bez możliwości przedłużenia pobytu. Widać to po zakupie dobrego samochodu z klimatyzacją i uwadze skierowanej do nas, że w Europie taki samochód to "śmieć". Słychać to po komentarzach "Jestem głodna, chcę banana" i "Podobają mi się twoje szorty, daj mi je, kupisz sobie drugie" od osób, które nie wyglądają na najbardziej potrzebujące. Dają nam o tym znać obchody święta niepodległości, kiedy zakładamy zambijskie chitengi, a reakcją okazuje się śmiech. Kiedy wszyscy chcą zrobić sobie z nami zdjęcia i szarpią nami, jak białymi misiami przechadzającymi się w celach komercyjnych po ulicach europejskich miast.


W rok jubileuszu odzyskania niepodległości, niespełna tydzień po uroczystych obchodach, media z RPA podają informację o śmierci prezydenta Zambii. Następnego dnia potwierdzają to zambijskie źródła. Prezydent umiera w Londynie, był w trakcie leczenia raka. Oficjalnie informacja zostaje przekazana dzień po jego śmierci. Nieoficjalnie mówi się, że umarł ponad miesiąc temu, jeszcze przed obchodami święta niepodległości, ale nie chciano o tym informować społeczeństwa. Ma to być podyktowane obawą przed dezorganizacją państwa i zamieszkami. Nie chciano też zaniechać obchodów jubileuszu. Pięćdziesiąt lat po odzyskaniu niepodległości od kolonializmu, pieczę nad Zambią obejmuje BIAŁY wiceprezydent.


Pierwszego listopada ciało prezydenta dolatuje do ojczyzny. Pożegnanie na miarę głowy państwa niczym nie odbiega od tego u nas. Wojsko, państwowa orkiestra, składanie wieńców. Transmisja telewizyjna gromadzi przed odbiornikami tych, którzy mają dostęp do miejsca z potrzebnym do odbioru sprzętem. Jednak nie każdy ma ten przywilej. Nie wszyscy też mówią po angielsku. Gdzieś głęboko w buszu są jeszcze tacy, którzy o niczym nie wiedzą. Którzy nie żyją krzykiem polityki, ale naturalną afrykańską harmonią. Przynależni do ziemi i natury, nie do granic.


Po hucznych, radosnych obchodach rocznicy niepodległości, Zambia zamiera. Wspomina wczoraj, boi się o dzisiaj, i pyta o jutro.