środa, 11 lutego 2015

Problem? No problem!

Nad Chingolą zawisły czarne chmury. Tak nisko, że wydawało mi się, że mogę je sięgnąć ręką. Wszystko zaczęło się od burzy, która spaliła nam kable z modemem. Tej, po której prąd pojawiał się i znikał, a dzieci z oratorium bolała głowa, bo deszcz i piorun były szybsze, niż ich nogi. Później wysiadła nam pompa i znów nie było wody. Ale w środę rano dotarła do nas dobra wiadomość: w Lusace czekają na odbiór gotowe permity. Zdziwiłyśmy się, bo minęło zaledwie pół roku od złożenia wniosku, więc sprawy przebiegły wyjątkowo szybko. No problem?

Dwadzieścia minut później siedzimy już w białym jeepie księdza Sławka i ruszamy do Lusaki, by stawić czoła zambijskiej biurokracji. Francis trzaska gwałtownie białymi drzwiami czterokołowej puszki z napisem Toyota, która chwilę później jest już za bramą Don Bosco Youth Centre. Ksiądz Sławek ledwie włącza pierwszą płytę Arki Noego, kiedy przednia szyba zderza się ze ścianą deszczu. Gdyby nie ruchy w górę, w dół i na boki, miałabym wątpliwość, czy w ogóle się poruszamy. Po kilku godzinach przebijamy się przez ten afrykański sztorm. No problem – jeep i kierowcy dali radę.

Lusaka wita nas zapachem rozkładających się śmieci i dusznymi oparami z porannego deszczu. Dworzec autobusowy w stolicy Zambii wygląda jak polski osiedlowy rynek. Jego większa część schowana jest pod zadaszeniem z zielonej blachy, pod którą kolorowy tłum ludzi faluje wśród rozgrzanego, drgającego powietrza. Pozbijane z desek stragany uginają się od mango, puszek z Coca-Colą, pojemników z jajkami na twardo lub używanych telefonów komórkowych. To, co nie mieści się na deskach, zobaczysz na głowie i ramionach handlarzy. Znajdzie się tu wszystko: kolorowe chitengi, paski do spodni, szczotka do toalety albo słuchawki. Żaden przechodzień nie umknie uwadze zambijskich kupców, a szczególnie biały. Całe szczęście, po piętnastu minutach udowadniania, że nie potrzebujemy nowej pary kąpielowych klapków, przychodzi Jackson i zabiera nas do biura emigracyjnego.

W biurze – no problem. Podpis i permit odebrany. Za wyjątkiem tego Karoliny, który albo się zagubił, albo jeszcze nie jest gotowy. Nikt nic nie wie i nie bardzo wie, jak się dowiedzieć. Urzędnik o aparycji zagotowanego czajnika próbuje coś wyjaśnić o deportacji i pieczątkach, ale Jackson daje znak, że wychodzimy. Musimy wrócić jak najszybciej do Chingoli, bo kończy się wiza i tylko tam możemy ją przedłużyć. Pytamy Jacksona, czy podwiezie nas następnego dnia rano na dworzec. „No problem! Kiedy tylko chcecie!” – mówi. „Dobrze, czy o 6 lub 7 będzie ok? Chcemy jak najszybciej wrócić.” „No problem! Będę o 8.30.” I tak następnego dnia o 10.00 znajdujemy się z powrotem na dworcu.

Ze znalezieniem busa do Chingoli oczywiście nie ma żadnego problemu. Jeszcze przed wejściem na teren zastawiony warkoczącymi autokarami otacza nas wianuszek „pomocników”. „Madame! Madame! Where are you going? Livingstone? Madame! Bus is there! Madame!” – słychać zewsząd. Pomimo tych zachęcających okrzyków, staram się koncentrować raczej na tym, co widać, niż słychać. W końcu dostrzegam drewniane stoisko koloru zielonego spełniające rolę kasy biletowej. Widzę napis „Chingola”. Wtórujący pomocnik zapewnia mnie, że mogę tam dowiedzieć się czegoś o transporcie do Chingoli. Podobno niewiele autokarów jedzie w stronę naszego miasta. Okazuje się, że jeden z nich odjeżdża za godzinę, więc decydujemy się kupić bilety. Odnajdujemy pusty autokar. Kierowca zapewnia nas jednak, że odjazd będzie za godzinę. Po godzinie przekonuje, że odjeżdżamy za dziesięć minut. I tak przez kolejne siedem godzin.

Najpierw zaciskam zęby. Patrzę przez okno i widzę, jak tragarze zanoszą foliowe pakunki do bagażnika równoległego autokaru. Rozglądają się, otwierają worek i wykradają z niego orzeszki ziemne, garść za garścią do kieszeni. W tym momencie jakiś z handlarzy wkłada przez moje okno szczotkę do toalety – chce ją sprzedać. Kiedy udaje mi się przekonać go, że jej nie potrzebuję, dociera do moich oczu widok dwóch biegnących mężczyzn. Jeden ucieka i wydaje dźwięk przypominający pisk małego szczeniaka, a drugi go goni i okłada po plecach kawałkiem ciemnobrązowej deski. Nagle orientuję się, że handlarz zegarków, który właśnie wszedł do autokaru, proponuje mi zakup podrobionego Timexa, a chwilę po tym przykłada swój telefon komórkowy na wprost mojej twarzy i robi zdjęcie. Ledwie udaje mi się zareagować protestem, kiedy przez okno słyszę „Madame! Może ciastka? Kup ode mnie!”. W końcu zaciskam uszy. Głośna muzyka i nieprzerwany warkot autokarów, uzupełniany ciągłymi zaczepkami sprzedawców stają się już trudne do zniesienia. Wzmagający upał powoduje, że w końcu zaciskam oczy. Ktoś zaczepia mnie przez okno, proponując kolejną rzecz, której tylko może zapragnąć… ciało. Bo dusza pragnie w tym momencie jedynie tego, by otworzyć oczy w dowolnym miejscu Europy.

W końcu ruszamy. Po siedemnastu godzinach wreszcie jesteśmy w Chingoli. Następnego dnia, przy podbijaniu wizy, dowiadujemy się, że nie dostaniemy zambijskich dowodów. To znaczy, że jadąc na święta do Lufubu, nie przejedziemy tranzytem przez Kongo. Musimy objechać granicę dookoła.

Jest tydzień przed Wigilią. Trzeci miesiąc misji. Gdybym przyjechała tu dla siebie, właśnie pakowałabym walizki i wracała do domu. Przypominają mi się słowa, które kiedyś gdzieś przeczytałam: „Nie mów swojemu Bogu, że masz wielki problem. Powiedz swojemu problemowi, że masz wielkiego Boga”.


Zostaję. Nie dlatego, że chcę tego ja, ale dlatego, że chciał tego Bóg. A ja Mu zaufałam. To On daje siłę, by każdego dnia trwać dalej. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz