Sześć, pół i trochę
więcej
Koniec Grudnia. Wyciągam z mojej podróżnej torby
pomarańczowy, gruby kalendarz w miękkiej oprawie. 2015 rok. Staję na czubkach
palców, by odstawić go na jedną z najwyższych półek w regale. Obok kalendarza z
2012 i 2013, bo 2014 brak. Gdzieś znikł, jakby go wcale nie było. Nie dosięgam.
Myślę o przysunięciu krzesła i zerkam na niego raz jeszcze: jest przybrudzony - to znaczy "używany". Pierwsza notatka przypada na 10 lipca i brzmi: „dwudziesta
czwarta dziesięć, KLM - Kenia Airways, weź DOKUMENTY!”.
Co za ironia – pomyślałam. Wygląda na to, że mój 2015 rok
zaczął się w połowie lipca. Sześć i pół miesiąca czystych kartek. Nie mówiąc
już o tych kartkach z zaginionego 2014, których nie ma wcale.
Siadam na dywanie obok regału i biurka. Trochę dlatego, że bolą mnie już palce u stóp, a może trochę przez zajmującą moją głowę konsternację. Naprzeciwko mnie wisi na ścianie batik
ze słoniem. Wytargowałam go od Pana Mukosy na targu w Chingoli. Słoń to jedyne
zwierzę, poza wszędobylskimi małpami i wężami, które przez rok w Afryce
rzeczywiście udało się nam „na dziko” zobserwować. Stanął na środku jezdni
blokując przejazd samochodom i jadł liście z krępego drzewa - zapewne będąc w
drodze do rzeki Zambezi, która płynęła nieopodal. Byliśmy tam wtedy na
wakacjach z naszą zaprzyjaźnioną afrykańską rodziną i przemokliśmy do ostatniej
nitki przy wodospadach Victorii. Początek Maja. Zaznaczam w kalendarzu.
Kartkuję jeszcze trochę wstecz. Kwiecień. Kwiecień to udane oratoria, Wielkanoc bez święconki, zmęczenie i początek wakacji w Tanzanii. Dużo targowania się i jeszcze trochę zmęczenia. O! I te krótkie oratorium na plaży na Zanzibarze, kiedy zamiast pieniędzy zaoferowałam dzieciakom wspólną zabawę w wyścigi. Małe rozczarowanie, bo nie dałam im dolara, o którego prosili. Duża frajda, bo „biała” dała się pokonać w konkurencjach. Te dzieci naprawdę nie potrzebowały pieniędzy. One potrzebowały obecności. Ja chyba też. Jestem im za tę obecność wdzięczna. Zapisuję.
Marzec to godzenie pracy w oratorium z pracą w szpitalu. To
miesiąc zaskoczeń i działania trochę „po omacku”. Rozszyfrowywanie lekarskiego
pisma na tekturowych kartach szpitalnych dokumentacji i konfrontowanie ich z
ufnymi, proszącymi o pomoc spojrzeniami. To miesiąc przyjmowania wdzięczności,
choć tak naprawdę bez zrozumienia, za co. To miesiąc nauczki, że mały gest
niesie za sobą wielką pomoc. Zaginam prawy górny róg kartki – pierwszy Marca.
Luty. Gwałtowne burze. Mniejsze i większe wypadki. Brak
dachów, brak prądu, brak wody, brak samochodów. Tego wolałabym nie zapisywać. Rysuję
chmurkę z piorunem. I gwiazdy, bo kiedy w końcu można było je dostrzec,
zrozumiałam, że najważniejsze w życiu jest to małe, subtelne, delikatne, prawie
niedostrzegalne. I że to, czego naprawdę nam potrzeba, mamy zawsze na
wyciągnięcie ręki. Małe gwiazdy po wielkich burzach pokazały mi prawdę o sobie.
Styczeń. Początek roku. To wioska w buszu, Lufubu, i spacery
z dziećmi nad rzekę. To zbieranie i przygotowywanie liści kassawy do naleśników
w drewnianym buszmeńskim naczyniu z tłuczkiem. To święto Jana Bosco i wszystkich
dzieci z oratorium. To pierwszy raz zjedzona rękami n’shima, która wkrótce
wyparła z diety ziemniaki.
Grudzień to pierwsze burze i pierwsze trudności. To zabity
klapkiem wąż, który niepostrzeżenie wpełzł po zmroku do naszego domu. I
pierwszy raz zadane pytanie: „po co mi było tu przyjeżdżać na dłużej, niż 3
miesiące?”. To pierwszy, upragniony w upałach, deszcz.
Listopad, Październik i Wrzesień to silne wrażenia i
fascynacja. To chłonięcie Afryki wszystkimi zmysłami, dopóki przyzwyczajenie jeszcze
nie zajęło ich miejsca. Gdybym umiała rysować, narysowałabym dla tych miesięcy lornetkę.
Albo nie – lupę! Tak, pierwsze trzy miesiące to świat pod lupą i dobrą
lornetką. Wszystko wyraziste, jaskrawe, fascynujące lub odrzucające. Wszystko wabi,
szokuje, zachwyca i zadziwia. Zmiennie i jaskrawo, jak w kalejdoskopie. Bo
później to już tylko bawi. Lub denerwuje.
Zerkam do kartonu z dokumentami. Chciałam sięgnąć po moje
zambijskie „ID”, ale w pierwszej kolejności znajduję kalendarz z 2014. A jednak
jest. Też pomarańczowy, też w połowie czysty.
Pięć i pół miesiąca wstecz, potem dziesięć , i jeszcze trochę
przed, to dwa pomarańczowe, w połowie puste kalendarze. To dziesiątki cudownych
zbiegów okoliczności. To doświadczenie ogromnej słabości i jeszcze większej miłości. To pokój i lęk jednocześnie. To pragnienie, niepewność i zaufanie. To
ogromne wątpliwości i niegasnąca nadzieja. To trudne decyzje. To ryzyko. To
ciągły bilans zysków i strat. To tysiące uśmiechów i setki łez. To mierzenie
się z samą sobą. To gubienie się i odnajdywanie. To tęsknota. To nawrócenie. To
odmiana priorytetów i patrzenia na życie.
Pięć i pół po
Trudno jest wyjechać na misje – mówili. Trudno jest na
misjach – mówili. Najtrudniej jest po powrocie – mówili.
I mieli rację.
W kalendarzu od ponad trzech miesięcy nie ma miejsca prawie
na nic. Nie ma miejsca na to, by mieć czas. Sześć na siedem dni w tygodniu
rozpisanych od rana do nocy. Puste strony, po brzegi wypełnione czasem,
zamieniły się w ścisły terminarz. Czyste strony ze starych kalendarzy, które były
wypełnione bardziej, niż kiedykolwiek.
„Wasz wyjazd na Misje nie jest po to, by
zmienić świat. Misje są bardziej dla was” – mówili.