piątek, 31 lipca 2015

Szczęście podkreślone linijką


Scott znów przybiera wyraz twarzy rodem z japońskiej mangi, zaciska pięści i straszy młodszego kolegę, że go pobije. To taki rodzaj tutejszego żartu ze slumsów w Chingoli. Tak przynajmniej tłumaczy Scott. A kiedy zwracam mu uwagę, by tego więcej nie robił, uśmiecha się, sięga po ołówek i wraca do swojego szkicu. Tego dnia przyniósł mi mango w prezencie - to znaczy, że jesteśmy już przyjaciółmi. Wątły, w podartej, za małej już koszulce. Piętnastolatek o posturze drobnego dziecka z czwartej klasy. Żartowniś z kamienną twarzą.

Everista poznałam przed Shopritem - miejscowym supermarketem. To chłopiec ulicy. Zaczepia klientów sklepu i prosi o jakiś drobny datek. Kiedy odwiedził nas w Youth Centre ze swoim bratem - Kennetem, uciekali przed mydłem aż się za nimi kurzyło. Ale w końcu dali się przekonać i dostali od nas w nagrodę nowe koszulki, które następnego dnia wyglądały już jak te stare. Najbardziej lubią grać w bierki. Z każdym oratorium są w tę grę co raz lepsi.


Richard to ten z szerokim, promiennym uśmiechem. Brudny siedmiolatek ze spadającymi spodniami i zeschniętą jak stary klej papką pod nosem. Ostatnio zaliczył włamanie do domu księży. Natknął się w kuchni na dyrektora. Tym razem mu się upiekło - dostał upomnienie i obiad: n'shimę z kurczakiem. Innego dnia zamknął mnie i Josepha na klucz w biurze Youth Centre. Będę pamiętać, by nigdy nawet na chwilę nie zostawiać klucza po zewnętrznej stronie drzwi.


Jest jeszcze Sinfree, niestrudzenie zadający miliony pytań, na które nie mam już cierpliwości odpowiadać. Sam, który chce studiować sztukę w Chinach i od czasu do czasu łamiemy sobie głowę polską gramatyką, bo sądzi, że nie ma trudniejszego języka od chińskiego. Gifty, która co raz częściej bierze pędzel do ręki i maluje farbami razem z nami. Podobnie jak Maria, która do tej pory tylko wszystkim przeszkadzała, a teraz nawet pomaga przy ścieraniu stołów. Gromadka chłopców ze slumsów kolejny raz wyzywa mnie na pojedynek w warcaby, w które oczywiście przegrywam z kretesem. No i jeszcze chłopcy z drużyny footballowej. Już trzeci raz przychodzą pod koniec oratorium do naszej biblioteki, by pomóc nam zamiatać i organizować młodsze dzieciaki, chociaż wcale nie muszą.





Większość członków oratorium, to dzieci i młodzież ze slumsów lub buszu. To ludzie ulicy. Poznajemy ich po podartych, brudnych ubraniach i specyficznym, ostrym zapachu, który jest połączeniem brudu, potu i moczu. Ich bose stopy przypominają stopy słonia: ciemne, zakurzone, ze zgrubiałą grafitową skórą, która nie poddaje się łatwo nieprzyjaznemu gruntowi. Często nie umieją czytać nawet w bemba, a ich angielski to zwykle tylko "yeshowareyoui'mfine". Ledwie podpisują obrazki. Ich codzienność to być lub nie być. Żyją tu i teraz, bieżącą chwilą, doraźnie. Jakby jutra nie było. Bez planów i marzeń.

Misja codziennie stawia mnie w bezsilności, zakłopotaniu i zdumieniu. Ludzie żyją tu "jakoś". Domy "jakoś" stoją, a dachy z blachy "jakoś" na nich leżą. Po dziurawych drogach "jakoś" przejedziesz. Każdego dnia "jakoś" się najesz, "jakoś" naładujesz telefon. "Jakoś" zbity z desek stragan na markecie, "jakoś" stoi. I jest dobrze. Coś więcej jest potrzebne? Po co?




A jednak ta rzeczywistość jest niezwykła. Ci ludzie są niezwykli. Te dzieci są niezwykłe. Wiele z nich nie wie, jak zapisać swoje imię, ale potrafią wspinać się wysoko na drzewa, skakać salto i używać dłoni jako instrumentu muzycznego. Kiedy brakuje mi pomysłu na zabawę, oni mają tych pomysłów dziesięć lub piętnaście. Lubią konkurować - ale fair play jest na pierwszym miejscu. Zawsze zrobią coś z byle czego. Okulary z plastikowej butelki, czapkę z plecionych liści, biżuterię z kręconej trawy, pojazd z zepsutej opony, słuchawki ze skręconego drutu. Chętnie rozmawiają, albo po prostu z tobą pomilczą. Po prostu będą. I cieszą się, że ty jesteś.



Uświadamiam sobie, że ta moja bezsilność i zakłopotanie, wcale nie wynikają z problemu Afryki. To problem zachodniego myślenia, które za wszelką cenę chce wszystko zmienić, mieć na wszystko sposób, zasadę i paragraf. Myślenia, które wie lepiej, co jest lepsze. Które chce pouczać i wszystko układać po swojemu, bo tak będzie lepiej. To nie wina Afryki, że czuję się zmieszana. To wina mojego nieskazitelnie poukładanego myślenia, które kreślone jest pod linijkę. To wina moich klamr i ram, które mają mi zapewnić bezpieczeństwo i szczęście, a w efekcie to szczęście przekreślają.

Afrykanie są zdystansowani, prości, żyją w wolności. Są szczęśliwi z wyboru. Po prostu.

Bieda to nie zasobność portfela. Bieda to brak obecności i umiejętności rozmowy. Bieda to brak czasu dla drugiego człowieka. Bieda to oceniająca sztywność myślenia.

Kwiecień 2015

Powołanie do spełniania marzeń


Dwa razy w tygodniu biały jeep podjeżdża pod mury naszego domu misyjnego i zabiera nas do szpitala na południu Chingoli. Za każdym razem gdy opuszczamy naszą placówkę mamy w sercu mieszankę uczuć. Smutek, bo za naszymi plecami zostawiamy nasz Dom – miejsce do którego zostałyśmy posłane. Radość i zaciekawienie, bo przed naszymi oczami niedługo ukażą się mury, w których czekają na nas nowi pacjenci.

Kolejną dawkę emocji dostarcza szpitalny korytarz, na którym za każdym razem mijamy sznur krzeseł z oczekującymi rodzicami i dziećmi. Ogarnia nas niedowierzanie. Dostrzegamy dziecko wirujące wokół własnej osi, drugie krzycząc tupie nóżkami, trzecie odwrócone do ściany rytmicznie uderza pacami o krzesło, czwarte martwym wzrokiem wpatruje się w bliżej nieokreślony punkt na suficie. Są też dzieci z powykręcanymi jak druciki kończynami, zniekształconą twarzą lub cieknącą z buzi śliną. Za każdym razem zastanawiamy się, czy oni naprawdę czekają na nas. Czy to nie jakaś pomyłka?

To jeszcze nie koniec emocji. Otwieramy drzwi gabinetu, a na stole wita nas sterta teczek z historią medyczną każdego z nich. Epilepsja, poudarowe uszkodzenie neurologiczne, zespół genetyczny, porażenie mózgowe lub bliżej niezdiagnozowane całościowe opóźnienie rozwoju. To nie pomyłka. Oni naprawdę czekają na nas. Za chwilę wejdzie pierwszy z nich, a nas ogarnia przerażenie. Co możemy powiedzieć? Czy w ogóle możemy jakoś im pomóc? Może tylko tracimy ich czas i wlewamy w ich serca fałszywą nadzieję?

Jednak to nie my wybrałyśmy to miejsce. To ono znalazło nas przez zbieg wielu przypadków, które prawdopodobnie nie były wcale przypadkami. Praca w szpitalu nie była naszym pomysłem. Każdego poranka, w modlitwie oddajemy cały dzień w ręce Pana Boga. Prosimy, by wlał w nasze serca pokorę i wyposażył nas w odpowiednie narzędzia, aby sprostać zadaniom, jakie przed nami postawił. Każdego dnia odkrywamy Jego prowadzenie. I choć wydaje nam się, że niewiele pomagamy – codziennie słyszymy słowa wdzięczności. To nie nasza zasługa, to największa z naszych misyjnych łask.

Jeszcze niewiele rozumiemy z tego, co się wokół nas dzieje. Gorąco prosiłyśmy, aby Pan Bóg wskazał nam miejsce naszej pracy. Po 5 miesiącach misji obok codziennej pracy w oratorium - trafiłyśmy do szpitala. Miejsca, o którym wciąż obie marzymy, jako o miejscu naszej pracy zawodowej w Polsce.

Dlaczego nasze zawodowe marzenie spełnia się na misji? Dlaczego w Afryce? Dlaczego akurat teraz, kiedy wydawało się, że zawieszamy wszelkie nasze marzenia i zawodowe plany? Wygląda na to, że Pan Bóg przygotował nam piękny prezent.


Karolina i Paulina

Marzec 2015