niedziela, 26 października 2014

Pierwszy miesiąc. Młoda zawsze zdziwiona.

„Młoda zawsze zdziwiona.” – ulubiony komentarz mojego Taty. Mówi tak często w sytuacji, gdy właśnie coś wprawia mnie w zaskoczenie. Nigdy nie poświęcam temu szczególnej uwagi, ale teraz uderza mnie w głowę jak bumerang. Jako dorosła już córka, czerwienię się, zaciskam zęby i ze wstydem przyznaję: Tata ma rację. Unoszę wysoko podbródek, tupię nogą i… wypuszczam zaciągnięte na zapas powietrze. Minął miesiąc mojego pobytu na misji. Zaskoczyłam się. Tak bardzo nie spodziewałam się tego, co zastałam w Zambii.

Zdziwiłam się. Tym, że w Afryce są centra handlowe. Że słyszę w radiu muzykę, którą znam. Że taniec przy bębnach to bardziej folklor, niż codzienność, a afrykańska młodzież gra w koszykówkę przy muzyce amerykańskich artystów. Tym, że jednak w Zambii przydaje się zegarek. Że mogę skserować paszport. Że żyją tu polskie rodziny.

Zaskoczyłam się, kiedy zapytano mnie, czy kiedykolwiek używałam cienia do powiek, a ja zabrałam ze sobą jedynie ubrania z przeznaczeniem „do ciężkich warunków” i „na wykończenie”. Kiedy obok dobrobytu widziałam skrajne ubóstwo. Kiedy dzieci zamiast telewizora i nowej bajki Disneya wybrały ćwiczenia kung-fu w piekącym słońcu. Kiedy okazało się, że slumsy są od nas oddalone o 10km, a dzieci pokonują ten dystans codziennie w upale 35 stopni tylko po to, by jeszcze pobiegać za piłką w oratorium. Kiedy zauważyłam „sugestion box” w tutejszym szpitalu, a cały budynek wyglądał jak garaż nadający się do rozbiórki. Kiedy tłumaczyłam chłopcom, że trzeba zbierać szkła, bo można się skaleczyć, a oni mnie wyśmiali.

Nie spodziewałam się, że po pięciu latach „babskich” studiów, dane mi będzie przeżyć rok we wspólnocie trzynastu mężczyzn, przy college’u technicznym, i na boisku, kopiąc piłkę. Nie spodziewałam się, że będę się uczyć angielskiego w szkolnej ławce w Zambii. Że akurat jest tu przyszły ksiądz, który się jąka, a ja jestem świeżo upieczonym logopedą. Że po niedzielnej Mszy Świętej zgłoszą się do nas rodzice z niemówiącą dziewczynką, a dwa tygodnie wcześniej pediatra zalecił im konsultację z terapeutą mowy, co w Zambii jest prawie nie możliwe. Że ta dziewczynka ma zespół Downa i potrzebuje kompleksowej opieki, a Karolina, z którą przyjechałam, jest psychologiem. Że muszę uczyć się angielskiej fonetyki, żeby dobrze pomóc tu ludziom, a do tej pory tylko dla żartów naśladowałam brytyjski akcent. Że w Youth Centre potrzebna jest praca z przyszłą kadrą, a ja przez kilka lat pracowałam w ten sposób w harcerstwie. Że robiłam sobie wyrzuty, że nie mam czasu gotować i nigdy się tego dobrze nie nauczę, a tutejszy ksiądz dyrektor jest świetnym kucharzem.

Kiedy podejmowałam decyzję o wyjeździe na misję, pomyślałam, że rzucam się z kotwicą w Rów Mariański. Zaryzykowałam pozostawienie wszystkich swoich marzeń i planów. Pozostawienie na rok rodziny, przyjaciół i życia, które lubiłam i z którym czułam się dobrze. Okazało się, że nic nie ciągnie mnie na dno, a pod stopy nagle Ktoś podstawił kładkę. Nie tylko nie tonę, ale chodzę po wodzie! Trochę buja i jeszcze się chwieję. Ale idę na przód.

Dwa lata temu chciałam roku przerwy, wyjazdu do dalekiego kraju i kursu angielskiego. Chciałam też zrezygnować z zawodu albo uzupełnić go o język angielski. Poddałam się i zapomniałam o wszystkim, bo wyglądało na to, że mi do tego nie po drodze, że życie toczy się inaczej. I tak było. Plan się zmienił. Ale wszystkie moje marzenia się spełniają, tyle, że w innym, bardziej wartościowym wymiarze. W scenariuszu, którego nigdy bym sama nie wymyśliła.

Przypadki? Zbiegi okoliczności? Być może. Jedno jest pewne: ja, zorganizowana, tupiąca nogami Zosia Samosia, właśnie uczę się zaufania. I to nie tylko drugiemu człowiekowi. To nauka zaufania Panu Bogu i Jego woli. Jeśli nie ufasz Bogu, to jak masz ufać sobie i ludziom? Jak uwierzysz w to, że Twoje życie może się odmienić? Że możesz spełnić marzenia? Zrobisz to sam? Sam uczynisz siebie szczęśliwym? Sam nadasz sobie wartości? Czy może sam staniesz się wartością dla siebie?

Okazuje się, że nie muszę polegać tylko na sobie. Nigdy nie było mi trudniej. To największa łaska i największa lekcja pokory, jaką kiedykolwiek otrzymałam.

W pierwszym tygodniu misji brother Joseph włączał na okrągło piosenkę, która w pewnym momencie zaczęła mnie już denerwować. Zapamiętałam tam dobrze słowo „ambitions”. Wróciłam do niej...

„Take my five loaves and two fishes, do with it as you will. Take my fears and my inhibitions, all my burdens, my ambitions to feed them all. I hope it’s not too small."



Dziękuję za każdy przypadek, który odmienia mnie i moje życie. Dziękuję za każdą moją słabość. Za to, że nie jestem doskonała, że nie mogę wszystkiego "sama". Dziękuję, że znów zaczynam czuć się jak dziecko. Dziękuję, że uczę się ufać.

wtorek, 14 października 2014

Kto tu rządzi?

Bardzo się zaskoczyłam. A może trochę rozczarowałam?

Wiedzieliście, że Afryka naprawdę nie jest taka dzika? W Afryce można żyć godnie i… wygodnie. Można żyć „po europejsku”, a nawet „po światowemu”, w willi z basenem. Można jeździć niezłym samochodem i dobrze się ubrać. Można się dobrze najeść i dobrze wykształcić. Można obejrzeć mecz hiszpańskiej ligi piłki nożnej. Można się też leczyć. Tyle, że czasem trzeba skoczyć samolotem do szpitala w RPA.

Wiedzieliście, że w Zambii można kupić wszystko? Wszystko, albo prawie wszystko, co potrzeba do normalnego, znanego nam życia. Szampon Head&Shoulders, żółty ser Goudę, ziemniaki, a nawet sprowadzany z Polski dżem. Kupisz tu dobry słownik Oxfordu, przeciwsłoneczne Ray Bany, plazmę na ścianę, ubrania rodem z chińskich centrów handlowych, telefony – te dotykowe i te z guziczkami, jakie chcesz. Znajdą się nawet wycinanki. Jak chcesz, to zapchasz brzuch lodami włoskimi i pizzą. Zarejestrujesz telefon w sieci komórkowej. W Zambii jest wszystko. Tak, jak w Europie. Z tą jednak różnicą, że większości osób na to nie stać. Nas też. Za kilogram sera żółtego zapłacę około 70zł. Społeczeństwo po prostu nie ma pieniędzy na to, by normalnie żyć.

Dzielnica willowa skrywa tych, których "stać". Zza murów odgradzających ich od rzeczywistości, wystają piękne palmy i ukwiecone drzewa. Czasami, gdy akurat otworzy się brama, widać zaskakujący standard życia.

Gdy pokusisz się o dalszy spacer i pójdziesz wzdłuż drogi podziurawionym, zaśmieconym poboczem, powita cię wreszcie zbity z desek market. Na żwirowym pustkowiu, zarządzany przez ludzi pustyni. Ciekawi ci ludzie, ciemni w jasnym kurzu. Wszędzie kamień i piach. Krajobrazu dopełniają małe, ciasne domki z materiału przypominającego glinę. Na górze zakryte są blachą. Niektóre otacza drewniany płot, na wzór wiejskiej zagrody. Ta okolica to dom większości dzieci z naszego oratorium.

Do Youth Centre przychodzą wszyscy. To mikstura tych w butach Lacoste i tych bosych, w podartych czerwonych piżamach z Angry Birds. Mieszanina dezodorantu Adidasa i bliżej niesklasyfikowanego, odrzucającego zapachu. To codziennie nowe, pachnące proszkiem koszulki przekładane zakurzonymi i podartymi, tymi samymi od tygodnia. To zdrowe, uśmiechnięte, czyste buzie i te zakurzone, z zeschniętą białawą okleiną pod nosem. Cały afrykański kontrast daje nam o sobie znać codziennie.

Ciekawe, że słynne „Pay for me!” albo „Give me!” usłyszałam tylko od tych, którzy „mają”. Tych dobrze ubranych, czystych i zdrowych. Tych, którzy patrzą na mnie spod brwi, jakby zaraz mieli rzucić lotką w żywą tarczę. 
Szczery uśmiech, entuzjazm, serdeczny uścisk, chęć do działania i miłe pogawędki to cechy tych, przed którymi zmysły ostrzegają, by nie podchodzić.

Próbuję sobie odpowiedzieć, czy to pieniądz rządzi człowiekiem, czy jednak człowiek pieniądzem.

A co dla Ciebie, człowieku Europy, jest ważniejsze: mieć, czy być? Czy kiedy masz, to jesteś? 

niedziela, 5 października 2014

Buszmeńskie płukanie oczu

Duszne, niedzielne przedpołudnie. Żar leje się z nieba i łączy z wszechobecnym jasnym pyłem. Powietrze staje się przez to tak gęste, że płuca filtrują je z trudem. Biały jeep gwałtownie podskakuje i opada przez wydrążone w piaskowej ścieżce doły. Father Eustace tłumaczy nam mechanizm tutejszych pór roku. Są dwie: deszczowa i sucha. To dlatego mijane przez nas otoczenie daje efekt papieru ściernego: wiatr i susza prawie zeskrobały już zieleń z przyrody.

Spośród krępych drzew stopniowo wyłania się kilka małych chatek z białej gipsowej płyty i słomy zamiast dachówek. To wioska w afrykańskim buszu, 10km od Chingoli. Nie ma w niej nic poza małymi chatkami, krzakami, białym piachem, kolorowymi ludźmi i niewielkim sloganem Airtel’u, sieci komórkowej. Okazuje się, że przyjechaliśmy tu na buszmeńską zabawę. 

Msza Święta to w buszu gwóźdź programu całego tygodnia. Bawią się wszyscy bez wyjątku: mali i duzi, starzy i młodzi. Każdy odświętnie ubrany. W te najmniej ubrudzone i najbardziej kolorowe ubrania.

Tubylcy poruszają się płynnie, według tempa i rytmu dudniących bębnów. Bujają swoimi ciałami, jakby mieli je z gumy: każdą częścią w inną stronę. Całego złożonego układu dopełniają oklaski w nieznanym mi takcie. Nieudolnie próbuję się do nich przyłączyć.

Przeszywa mnie dreszcz, gdy rozbrzmiewa chór donośnych murzyńskich głosów w różnych barwach i tonacjach. Trzęsą mi się kolana, kiedy ksiądz na kazaniu krzyczy tak, jakby miał go usłyszeć nie tylko cały kościół, ale każdy robak w buszu. Wychodzi do ludzi, a ci z entuzjazmem nawiązują z nim dialog. Na znak aprobaty, od czasu do czasu wydają dziwne dźwięki, przypominające okrzyki dzikich indiańskich plemion ze starych westernów.

A ja? Spuszczam głowę, by schować się za włosami i powstrzymuję łzy. Ja, europejski mieszczuch, płaczę i stoję jak kołek. Jestem oszołomiona. Czy to niedzielna Msza, czy jakieś dzikie, buszmeńskie święto? To można tak się modlić? Jedyne, na co mnie stać, to nerwowe poklaskiwanie. Daję szansę ostatnim złudzeniom, że wtopię się wtedy w ten cały harmider.

W Polsce znam inną niedzielę. Pobudka około południa, śniadanie, krótka drzemka, bo przecież już zdążyłam się zmęczyć. Później jakiś spacer z przyjaciółmi, ewentualnie rodzinny obiad. W kościele to, co zwykle. Jednostajnie prostoliniowo. Od czasu to czasu odchylenie standardowe spowodowane brzdękiem organów. Gdy ksiądz zaczyna kazanie, często wyłączam się już zupełnie. Sama nie wiem, co miewam w głowie.. Może pomysły na jutrzejszy obiad, albo kolejny punkt napiętego grafiku. Na znak pokoju ludzie kiwają do siebie głowami jak samochodowe zwierzątka ze sprężyną zamiast szyi. Ale nikt nikomu nawet nie spojrzy w oczy.

Tu, w buszu, gdzie prawie nic nie ma, znajdziesz wszystko. Ludzie są ze sobą naprawdę. Są wspólnotą. Czuję się wśród nich, jak w domu, jakbym znała ich od dawna. Przy Znaku Pokoju wszyscy patrzą sobie w twarz, uśmiechają się, podają nie jedną, lecz obie dłonie. W afrykańskim buszu kościół nie tylko żyje, on ożywia.

Staję na wprost swoich błędnych przekonań, mojego ograniczonego patrzenia. Pan Bóg otwiera mi oczy i ściera z nich kurz. Dziękuję za każdą słoną strużkę pod okiem.



(Rychło w czas! Pora deszczowa za pasem ;))




Na pace najbezpieczniej! :)

https://www.youtube.com/watch?v=rFEx0jY5emc :)

piątek, 3 października 2014

Oratorium. Czy to się je..?

Codziennie wczesnym popołudniem ma miejsce najciekawsze zjawisko dnia. 

Około 14 wzbiera stalowa brama Don Bosco Youth Centre, by w końcu buchnąć jak gejzer i otworzyć się na oścież. Na teren misji gwałtownie 
przedostają się dziesiątki roześmianych, czarnych twarzy i zalewają okolicę niczym tsunami. Nim spostrzegam, dociera do mnie czekoladowa fala uderzeniowa. Na tyle silna, że ledwo trzymam się na nogach. Paaaluuuiiinaaa! Musiungu! Słyszę z każdej strony. I czuję jednocześnie mnóstwo brązowych, lepkich rzepów na całym ciele. 



Na pierwszy rzut oka oratorium to sala gimnastyczna z miejscem na koszykówkę, badmintona i ping ponga. To plac zabaw z rozpadających się żelaznych huśtawek. To zbite z kilku desek „piłkarzyki” z zardzewiałymi rurami, w których okrągły twardy owoc służy za piłkę. To ogromne boisko do piłki nożnej z czterema bramkami – dwoma wzdłuż i dwoma wszerz. To duży blaszany baniak z wodą.

Po południu pada na te miejsce jakiś niesamowity czar. Wszystko nagle się rusza, staje się gwarne i tętniące życiem. Musisz uważać na głowę, by nie dostać piłką do kosza. I na nogi, by przypadkiem nie potknąć się o przebiegającą w błyskawicznym tempie miniaturową drużynę piłkarską. Właściwie to na wszystko musisz uważać. Chwila nieuwagi kosztuje trzech pasażerów na gapę na twoich plecach, dwa tobołki na rękach i małpkę na każdej nodze. Czasem trafi się jeszcze jakiś duży, opasający twój brzuch kleszcz.




Oratorium to ludzie. Ci ze szkoły i ci z ulicy. Dziewczyny i chłopaki. Dzieci i młodzież. Ci w nowych butach i jaskrawych czapeczkach, ale też tacy na boso, w rozdartej koszuli lub w japonkach za dużych o cztery rozmiary. Uśmiechnięci, i ci zadzierający nosa. Zdrowi i chorzy. Brudni i czyści. Odważni i wstydliwi. Cały przekrój widać wyraźnie na kończącej wspólną zabawę zbiórce, kiedy wszyscy siedzą pod blaszanym zadaszeniem, na betonowym, prostokątnym murku. Każdy inny, a wszyscy razem. W tym, a nie innym miejscu.

Oratorium to ciekawe zjawisko. Do niedawna tak naprawdę nie wiedziałam, z czym to się je. Smakuje całkiem dobrze. Bardzo je lubię.