„Młoda zawsze zdziwiona.” – ulubiony komentarz mojego Taty.
Mówi tak często w sytuacji, gdy właśnie coś wprawia mnie w zaskoczenie. Nigdy
nie poświęcam temu szczególnej uwagi, ale teraz uderza mnie w głowę jak
bumerang. Jako dorosła już córka, czerwienię się, zaciskam zęby i ze wstydem przyznaję:
Tata ma rację. Unoszę wysoko podbródek, tupię nogą i… wypuszczam zaciągnięte na
zapas powietrze. Minął miesiąc mojego pobytu na misji. Zaskoczyłam się. Tak
bardzo nie spodziewałam się tego, co zastałam w Zambii.
Zdziwiłam się. Tym, że w Afryce są centra handlowe. Że
słyszę w radiu muzykę, którą znam. Że taniec przy bębnach to bardziej folklor, niż
codzienność, a afrykańska młodzież gra w koszykówkę przy muzyce amerykańskich
artystów. Tym, że jednak w Zambii przydaje się zegarek. Że mogę skserować paszport. Że żyją tu polskie rodziny.
Zaskoczyłam się, kiedy zapytano mnie, czy kiedykolwiek
używałam cienia do powiek, a ja zabrałam ze sobą jedynie ubrania z
przeznaczeniem „do ciężkich warunków” i „na wykończenie”. Kiedy obok dobrobytu
widziałam skrajne ubóstwo. Kiedy dzieci zamiast telewizora i nowej bajki
Disneya wybrały ćwiczenia kung-fu w piekącym słońcu. Kiedy okazało się, że
slumsy są od nas oddalone o 10km, a dzieci pokonują ten dystans codziennie w
upale 35 stopni tylko po to, by jeszcze pobiegać za piłką w oratorium. Kiedy
zauważyłam „sugestion box” w tutejszym szpitalu, a cały budynek wyglądał jak
garaż nadający się do rozbiórki. Kiedy tłumaczyłam chłopcom, że trzeba zbierać
szkła, bo można się skaleczyć, a oni mnie wyśmiali.
Nie spodziewałam się, że po pięciu latach „babskich” studiów,
dane mi będzie przeżyć rok we wspólnocie trzynastu mężczyzn, przy college’u
technicznym, i na boisku, kopiąc piłkę. Nie spodziewałam się, że będę się uczyć
angielskiego w szkolnej ławce w Zambii. Że akurat jest tu przyszły ksiądz,
który się jąka, a ja jestem świeżo upieczonym logopedą. Że po niedzielnej Mszy
Świętej zgłoszą się do nas rodzice z niemówiącą dziewczynką, a dwa tygodnie
wcześniej pediatra zalecił im konsultację z terapeutą mowy, co w Zambii jest
prawie nie możliwe. Że ta dziewczynka ma zespół Downa i potrzebuje kompleksowej
opieki, a Karolina, z którą przyjechałam, jest psychologiem. Że muszę uczyć się
angielskiej fonetyki, żeby dobrze pomóc tu ludziom, a do tej pory tylko dla
żartów naśladowałam brytyjski akcent. Że w Youth Centre potrzebna jest praca z
przyszłą kadrą, a ja przez kilka lat pracowałam w ten sposób w harcerstwie. Że
robiłam sobie wyrzuty, że nie mam czasu gotować i nigdy się tego dobrze nie
nauczę, a tutejszy ksiądz dyrektor jest świetnym kucharzem.
Kiedy podejmowałam decyzję o wyjeździe na misję, pomyślałam,
że rzucam się z kotwicą w Rów Mariański. Zaryzykowałam pozostawienie wszystkich
swoich marzeń i planów. Pozostawienie na rok rodziny, przyjaciół i życia, które
lubiłam i z którym czułam się dobrze. Okazało się, że nic nie ciągnie mnie na
dno, a pod stopy nagle Ktoś podstawił kładkę. Nie tylko nie tonę, ale chodzę po
wodzie! Trochę buja i jeszcze się chwieję. Ale idę na przód.
Dwa lata temu chciałam roku przerwy, wyjazdu do dalekiego
kraju i kursu angielskiego. Chciałam też zrezygnować z zawodu albo uzupełnić go
o język angielski. Poddałam się i zapomniałam o wszystkim, bo wyglądało na to, że mi do tego nie po drodze, że życie toczy
się inaczej. I tak było. Plan się zmienił. Ale wszystkie moje marzenia się
spełniają, tyle, że w innym, bardziej wartościowym wymiarze. W scenariuszu,
którego nigdy bym sama nie wymyśliła.
Przypadki? Zbiegi okoliczności? Być może. Jedno jest pewne: ja, zorganizowana, tupiąca nogami Zosia Samosia, właśnie uczę się zaufania. I to nie tylko
drugiemu człowiekowi. To nauka zaufania Panu Bogu i Jego woli. Jeśli nie ufasz Bogu, to jak masz ufać sobie i ludziom? Jak uwierzysz w to, że Twoje życie może się odmienić? Że możesz spełnić marzenia? Zrobisz to sam? Sam uczynisz siebie szczęśliwym? Sam nadasz sobie wartości? Czy może sam staniesz się wartością dla siebie?
Okazuje się, że nie
muszę polegać tylko na sobie. Nigdy nie było mi trudniej. To największa łaska i największa lekcja pokory, jaką kiedykolwiek otrzymałam.
W pierwszym tygodniu misji brother Joseph włączał na okrągło
piosenkę, która w pewnym momencie zaczęła mnie już denerwować. Zapamiętałam tam
dobrze słowo „ambitions”. Wróciłam do niej...
„Take my
five loaves and two fishes, do with it as you will. Take my fears and my
inhibitions, all my burdens, my ambitions to feed them all. I hope it’s not too
small."
Dziękuję za każdy przypadek, który odmienia mnie i moje
życie. Dziękuję za każdą moją słabość. Za to, że nie jestem doskonała, że nie mogę wszystkiego "sama". Dziękuję, że znów zaczynam czuć się jak dziecko. Dziękuję, że uczę się ufać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz