Duszne, niedzielne przedpołudnie. Żar leje się z nieba i
łączy z wszechobecnym jasnym pyłem. Powietrze staje się przez to tak gęste, że
płuca filtrują je z trudem. Biały jeep gwałtownie podskakuje i opada przez wydrążone
w piaskowej ścieżce doły. Father Eustace tłumaczy nam mechanizm tutejszych pór
roku. Są dwie: deszczowa i sucha. To dlatego mijane przez nas otoczenie daje
efekt papieru ściernego: wiatr i susza prawie zeskrobały już zieleń z przyrody.
Spośród krępych drzew stopniowo wyłania się
kilka małych chatek z białej gipsowej płyty i słomy zamiast dachówek. To wioska
w afrykańskim buszu, 10km od Chingoli. Nie ma w niej nic poza małymi chatkami,
krzakami, białym piachem, kolorowymi ludźmi i niewielkim sloganem Airtel’u, sieci
komórkowej. Okazuje się, że przyjechaliśmy tu na buszmeńską zabawę.
Msza
Święta to w buszu gwóźdź programu całego tygodnia. Bawią się wszyscy bez
wyjątku: mali i duzi, starzy i młodzi. Każdy odświętnie ubrany. W te najmniej ubrudzone
i najbardziej kolorowe ubrania.
Tubylcy poruszają się płynnie, według tempa i rytmu dudniących
bębnów. Bujają swoimi ciałami, jakby mieli je z gumy: każdą częścią w inną
stronę. Całego złożonego układu dopełniają oklaski w nieznanym mi takcie.
Nieudolnie próbuję się do nich przyłączyć.
Przeszywa mnie dreszcz, gdy rozbrzmiewa chór donośnych murzyńskich
głosów w różnych barwach i tonacjach. Trzęsą mi się kolana, kiedy ksiądz na
kazaniu krzyczy tak, jakby miał go usłyszeć nie tylko cały kościół, ale każdy
robak w buszu. Wychodzi do ludzi, a ci z entuzjazmem nawiązują z nim dialog. Na
znak aprobaty, od czasu do czasu wydają dziwne dźwięki, przypominające okrzyki
dzikich indiańskich plemion ze starych westernów.
A ja? Spuszczam głowę, by schować się za włosami i powstrzymuję
łzy. Ja, europejski mieszczuch, płaczę i stoję jak kołek. Jestem oszołomiona.
Czy to niedzielna Msza, czy jakieś dzikie, buszmeńskie święto? To można tak się
modlić? Jedyne, na co mnie stać, to nerwowe poklaskiwanie. Daję szansę ostatnim
złudzeniom, że wtopię się wtedy w ten cały harmider.
W Polsce znam inną niedzielę. Pobudka około południa,
śniadanie, krótka drzemka, bo przecież już zdążyłam się zmęczyć. Później jakiś spacer
z przyjaciółmi, ewentualnie rodzinny obiad. W kościele to, co zwykle.
Jednostajnie prostoliniowo. Od czasu to czasu odchylenie standardowe
spowodowane brzdękiem organów. Gdy ksiądz zaczyna kazanie, często wyłączam się
już zupełnie. Sama nie wiem, co miewam w głowie.. Może pomysły na jutrzejszy
obiad, albo kolejny punkt napiętego grafiku. Na znak pokoju ludzie kiwają do siebie głowami
jak samochodowe zwierzątka ze sprężyną zamiast szyi. Ale nikt nikomu nawet nie
spojrzy w oczy.
Tu, w buszu, gdzie prawie nic nie ma, znajdziesz wszystko. Ludzie
są ze sobą naprawdę. Są wspólnotą. Czuję się wśród nich, jak w domu, jakbym
znała ich od dawna. Przy Znaku Pokoju wszyscy patrzą sobie w twarz, uśmiechają
się, podają nie jedną, lecz obie dłonie. W afrykańskim buszu kościół nie tylko
żyje, on ożywia.
Staję na wprost swoich błędnych przekonań, mojego
ograniczonego patrzenia. Pan Bóg otwiera mi oczy i ściera z nich kurz. Dziękuję
za każdą słoną strużkę pod okiem.
(Rychło w czas! Pora deszczowa za pasem ;))
Na pace najbezpieczniej! :) |
https://www.youtube.com/watch?v=rFEx0jY5emc :)
Pięknie piszesz. Nie tylko dlatego, że niewątpliwie masz o czym. To talent.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam z jesiennego Olsztyna :)
Brakuje mi tych afrykańskich tańców w kościele. Czerp z tego pełną piersią :) Mi się udało tańczyć razem z Afrykańczykami i nie zapomnę tego do końca życia.
OdpowiedzUsuń