Nad Chingolą zawisły czarne
chmury. Tak nisko, że wydawało mi się, że mogę je sięgnąć ręką. Wszystko
zaczęło się od burzy, która spaliła nam kable z modemem. Tej, po której prąd
pojawiał się i znikał, a dzieci z oratorium bolała głowa, bo deszcz i piorun były
szybsze, niż ich nogi. Później wysiadła nam pompa i znów nie było wody. Ale w środę
rano dotarła do nas dobra wiadomość: w Lusace czekają na odbiór gotowe permity.
Zdziwiłyśmy się, bo minęło zaledwie pół roku od złożenia wniosku, więc sprawy
przebiegły wyjątkowo szybko. No problem?
Dwadzieścia minut później siedzimy
już w białym jeepie księdza Sławka i ruszamy do Lusaki, by stawić czoła
zambijskiej biurokracji. Francis trzaska gwałtownie białymi drzwiami czterokołowej
puszki z napisem Toyota, która chwilę później jest już za bramą Don Bosco Youth
Centre. Ksiądz Sławek ledwie włącza pierwszą płytę Arki Noego, kiedy przednia
szyba zderza się ze ścianą deszczu. Gdyby nie ruchy w górę, w dół i na boki,
miałabym wątpliwość, czy w ogóle się poruszamy. Po kilku godzinach przebijamy
się przez ten afrykański sztorm. No problem – jeep i kierowcy dali radę.
Lusaka wita nas zapachem
rozkładających się śmieci i dusznymi oparami z porannego deszczu. Dworzec
autobusowy w stolicy Zambii wygląda jak polski osiedlowy rynek. Jego większa
część schowana jest pod zadaszeniem z zielonej blachy, pod którą kolorowy tłum
ludzi faluje wśród rozgrzanego, drgającego powietrza. Pozbijane z desek
stragany uginają się od mango, puszek z Coca-Colą, pojemników z jajkami na
twardo lub używanych telefonów komórkowych. To, co nie mieści się na deskach, zobaczysz
na głowie i ramionach handlarzy. Znajdzie się tu wszystko: kolorowe chitengi,
paski do spodni, szczotka do toalety albo słuchawki. Żaden przechodzień nie
umknie uwadze zambijskich kupców, a szczególnie biały. Całe szczęście, po
piętnastu minutach udowadniania, że nie potrzebujemy nowej pary kąpielowych
klapków, przychodzi Jackson i zabiera nas do biura emigracyjnego.
W biurze – no problem. Podpis i
permit odebrany. Za wyjątkiem tego Karoliny, który albo się zagubił, albo
jeszcze nie jest gotowy. Nikt nic nie wie i nie bardzo wie, jak się dowiedzieć.
Urzędnik o aparycji zagotowanego czajnika próbuje coś wyjaśnić o deportacji i
pieczątkach, ale Jackson daje znak, że wychodzimy. Musimy wrócić jak
najszybciej do Chingoli, bo kończy się wiza i tylko tam możemy ją przedłużyć. Pytamy
Jacksona, czy podwiezie nas następnego dnia rano na dworzec. „No problem! Kiedy
tylko chcecie!” – mówi. „Dobrze, czy o 6 lub 7 będzie ok? Chcemy jak
najszybciej wrócić.” „No problem! Będę o 8.30.” I tak następnego dnia o 10.00
znajdujemy się z powrotem na dworcu.
Ze znalezieniem busa do Chingoli
oczywiście nie ma żadnego problemu. Jeszcze przed wejściem na teren zastawiony
warkoczącymi autokarami otacza nas wianuszek „pomocników”. „Madame! Madame!
Where are you going? Livingstone? Madame! Bus is there! Madame!” – słychać zewsząd.
Pomimo tych zachęcających okrzyków, staram się koncentrować raczej na tym, co
widać, niż słychać. W końcu dostrzegam drewniane stoisko koloru zielonego spełniające
rolę kasy biletowej. Widzę napis „Chingola”. Wtórujący pomocnik zapewnia mnie,
że mogę tam dowiedzieć się czegoś o transporcie do Chingoli. Podobno niewiele autokarów
jedzie w stronę naszego miasta. Okazuje się, że jeden z nich odjeżdża za
godzinę, więc decydujemy się kupić bilety. Odnajdujemy pusty autokar. Kierowca
zapewnia nas jednak, że odjazd będzie za godzinę. Po godzinie przekonuje, że
odjeżdżamy za dziesięć minut. I tak przez kolejne siedem godzin.
Najpierw zaciskam zęby. Patrzę
przez okno i widzę, jak tragarze zanoszą foliowe pakunki do bagażnika
równoległego autokaru. Rozglądają się, otwierają worek i wykradają z niego
orzeszki ziemne, garść za garścią do kieszeni. W tym momencie jakiś z handlarzy
wkłada przez moje okno szczotkę do toalety – chce ją sprzedać. Kiedy udaje mi
się przekonać go, że jej nie potrzebuję, dociera do moich oczu widok dwóch
biegnących mężczyzn. Jeden ucieka i wydaje dźwięk przypominający pisk małego
szczeniaka, a drugi go goni i okłada po plecach kawałkiem ciemnobrązowej deski.
Nagle orientuję się, że handlarz zegarków, który właśnie wszedł do autokaru,
proponuje mi zakup podrobionego Timexa, a chwilę po tym przykłada swój telefon
komórkowy na wprost mojej twarzy i robi zdjęcie. Ledwie udaje mi się zareagować
protestem, kiedy przez okno słyszę „Madame! Może ciastka? Kup ode mnie!”. W
końcu zaciskam uszy. Głośna muzyka i nieprzerwany warkot autokarów, uzupełniany
ciągłymi zaczepkami sprzedawców stają się już trudne do zniesienia. Wzmagający
upał powoduje, że w końcu zaciskam oczy. Ktoś zaczepia mnie przez okno,
proponując kolejną rzecz, której tylko może zapragnąć… ciało. Bo dusza pragnie w
tym momencie jedynie tego, by otworzyć oczy w dowolnym miejscu Europy.
W końcu ruszamy. Po siedemnastu
godzinach wreszcie jesteśmy w Chingoli. Następnego dnia, przy podbijaniu wizy,
dowiadujemy się, że nie dostaniemy zambijskich dowodów. To znaczy, że jadąc na
święta do Lufubu, nie przejedziemy tranzytem przez Kongo. Musimy objechać
granicę dookoła.
Jest tydzień przed Wigilią.
Trzeci miesiąc misji. Gdybym przyjechała tu dla siebie, właśnie pakowałabym
walizki i wracała do domu. Przypominają mi się słowa, które kiedyś gdzieś
przeczytałam: „Nie mów swojemu Bogu, że masz wielki problem. Powiedz swojemu
problemowi, że masz wielkiego Boga”.
Zostaję. Nie dlatego, że chcę
tego ja, ale dlatego, że chciał tego Bóg. A ja Mu zaufałam. To On daje siłę, by
każdego dnia trwać dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz