niedziela, 7 grudnia 2014

Co w trawie piszczy


Po gwarnym popołudniu i upale wyciskającym z tkanek ostatnie krople życia, przyszedł czas na wytchnienie. Buczy mi jeszcze w uszach: „iłee!” („człowieku!”) z oratorium. Ale jest już spokojniej, boisko opustoszało. Słońce przypominające dużą ognistą pomarańczę leniwie chowa się za drzewa. Prawa stopa na zmianę z lewą stopniowo przesuwa suchy grunt do tyłu. Niepewne kroki prowadzą nas po zakurzonej słomianej murawie do piłki nożnej. Wzrok na dobre tonie w kolorowej mozaice nad horyzontem. Niebo szybko przyjmuje barwy coraz ciemniejszego granatu, jak przy kolejnych muśnięciach pędzla. Bzzzzzzz! Stary znajomy przysiadł na moim lewym ramieniu. Wpadł na kolację. Przybijam mu piątkę. Trafiony.

Piski, ćwierki, szumy… Wygląda na to, że w Afryce prawdziwe życie zaczyna się po zmroku. Im ciemniej, tym głośniej. Uszy mam już otwarte na oścież. Oczy też, ale ich wysiłek staje się raczej daremny.

Świst, cyk, PSTRYK! Pod cienką podeszwą prawego klapka czuję coś okrągłego i twardego. Po chwili niepewności przyjmuję, że to kamień. Głęboki oddech. „No już spokojnie, przecież to nie busz, nic tu nie ma!” –  rzucam mimowolnie, ku pokrzepieniu serc. Stuk-puk, bum, chrzęst, TRZASK. Coś zimnego i zwinnego przebiegło mi po stopie. Valk over! Boisko zajęte. Wracam do domu.

W korytarzu wita mnie kilkunogie, czarne stworzenie o wielkości ¾ dłoni. Wisi przyczepione do ściany na wysokości półtorej metra. Płaskie - to znaczy bezpieczne. I podobno miłe, bo zjada komary. Przysuwam się na wszelki wypadek do przeciwległej szafy i wspinam po schodach w błyskawicznym tempie. Pośpiesznie otwieram drzwi z numerem 26. Jestem u siebie. Bezpieczna. Chyba.

22.32. Na maila odpowiem jutro, bo nie mam już siły. Zmęczenie skutecznie skleja mi oczy. Ale rytmiczny turkot metalowych kół i klakson otwiera je na nowo. To pociąg. W Zambii mają pociągi! Otrzeźwiony umysł podpowiada, że można by było już zgasić światło. Rzucam przelotne spojrzenie na sufit. Mrugam trzy razy, bo się rusza, a ja nie do końca ufam już dziś moim zmęczonym oczom. Niewielki, pulsujący punkt przesuwa się stopniowo z godziny szóstej na dwunastą. „Pawłowska, bez histerii, przecież cię nie zje. Zgaś światło i idź spać” – podpowiada mi moje drugie „ja”. „Co ty gadasz! Twój pokój jest za mały na was dwoje!” – szybko kwituje go pierwsze i rzuca klapkiem do góry. Próbę ponawia kilkukrotnie, po czym podskakuje rozglądając się po podłodze. Beżowo-czarny jegomość o wielkości dwóch pudełek po zapałkach, kieruje się właśnie w stronę szafy. Macha swoim czarnym szpiczastym odwłokiem w górę i w dół. Tak po prostu, jakby był u siebie. Ostatnie pożegnanie następuje po szóstym brawurowym ciosie japonkiem. Nie wiem, kim był i czego chciał. Ale teraz mogę przynajmniej zgasić już światło.

Rano, na śniadanie - miód… na serce: pogawędka tematyczna pod tytułem „co w trawie piszczy”. Okazuje się, że jest tego całkiem  sporo. Cykady, koniki polne, żaby, czasami kobra lub żółta mamba. Węże pełzające i skaczące. Podobno pachną jak rozgotowany ryż i czasami lubią wejść do domu. "Tak, były u nas w ogrodzie. Jednego nie złapaliśmy, pewnie gdzieś łazi. Może wyjdzie jak zacznie regularnie padać. Karaluchy, latające mrówki to nic takiego, ale te komary… Nie dość, że upierdliwe, to wredne. Z tą malarią to przesadzają. No i skorpiony. Tak, są. Te małe, czarne są najgorsze".

Ja, która zawsze chcę wiedzieć i rozumieć wszystko w szczegółach, zmieniam zdanie. Niewiedza bywa jednak wielkim błogosławieństwem. :)


EDIT: Wczoraj wieczorem brother Joseph (Wietnamczyk) znalazł węża na parterze naszego domu. Był młody i mały - miał zaledwie metr długości. Joseph zabił go klapkiem. Podobno wystarczy uderzyć w głowę i po wszystkim. Mamy dać znać, kiedy zobaczymy jakiegoś większego, to poszerzymy naszą dietę o dodatkowe danie: "wąż po wietnamsku". Sezon na wężobranie uważam za otwarty! :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz