Po gwarnym popołudniu i upale wyciskającym z tkanek ostatnie
krople życia, przyszedł czas na wytchnienie. Buczy mi jeszcze w uszach: „iłee!” („człowieku!”) z oratorium. Ale jest już spokojniej, boisko opustoszało.
Słońce przypominające dużą ognistą pomarańczę leniwie chowa się za drzewa. Prawa
stopa na zmianę z lewą stopniowo przesuwa suchy grunt do tyłu. Niepewne kroki
prowadzą nas po zakurzonej słomianej murawie do piłki nożnej. Wzrok na dobre tonie
w kolorowej mozaice nad horyzontem. Niebo szybko przyjmuje barwy coraz
ciemniejszego granatu, jak przy kolejnych muśnięciach pędzla. Bzzzzzzz! Stary
znajomy przysiadł na moim lewym ramieniu. Wpadł na kolację. Przybijam mu piątkę.
Trafiony.
Piski, ćwierki, szumy… Wygląda na to, że w Afryce prawdziwe
życie zaczyna się po zmroku. Im ciemniej, tym głośniej. Uszy mam już otwarte na
oścież. Oczy też, ale ich wysiłek staje się raczej daremny.
Świst, cyk, PSTRYK! Pod cienką podeszwą prawego klapka czuję
coś okrągłego i twardego. Po chwili niepewności przyjmuję, że to kamień. Głęboki
oddech. „No już spokojnie, przecież to nie busz, nic tu nie ma!” – rzucam mimowolnie, ku pokrzepieniu serc. Stuk-puk,
bum, chrzęst, TRZASK. Coś zimnego i zwinnego przebiegło mi po stopie. Valk
over! Boisko zajęte. Wracam do domu.
W korytarzu wita mnie kilkunogie, czarne stworzenie o
wielkości ¾ dłoni. Wisi przyczepione do ściany na wysokości półtorej metra.
Płaskie - to znaczy bezpieczne. I podobno miłe, bo zjada komary. Przysuwam się
na wszelki wypadek do przeciwległej szafy i wspinam po schodach w błyskawicznym
tempie. Pośpiesznie otwieram drzwi z numerem 26. Jestem u siebie. Bezpieczna.
Chyba.
22.32. Na maila odpowiem jutro, bo nie mam już siły. Zmęczenie
skutecznie skleja mi oczy. Ale rytmiczny turkot metalowych kół i klakson
otwiera je na nowo. To pociąg. W Zambii mają pociągi! Otrzeźwiony umysł
podpowiada, że można by było już zgasić światło. Rzucam przelotne spojrzenie na
sufit. Mrugam trzy razy, bo się rusza, a ja nie do końca ufam już dziś moim zmęczonym oczom. Niewielki, pulsujący punkt przesuwa się
stopniowo z godziny szóstej na dwunastą. „Pawłowska, bez histerii, przecież cię
nie zje. Zgaś światło i idź spać” – podpowiada mi moje drugie „ja”. „Co ty gadasz!
Twój pokój jest za mały na was dwoje!” –
szybko kwituje go pierwsze i rzuca klapkiem do góry. Próbę ponawia kilkukrotnie,
po czym podskakuje rozglądając się po podłodze. Beżowo-czarny jegomość o wielkości
dwóch pudełek po zapałkach, kieruje się właśnie w stronę szafy. Macha swoim czarnym szpiczastym odwłokiem w górę i w dół. Tak po prostu, jakby był u siebie. Ostatnie pożegnanie następuje po
szóstym brawurowym ciosie japonkiem. Nie wiem, kim był i czego chciał. Ale teraz
mogę przynajmniej zgasić już światło.
Rano, na śniadanie - miód… na serce: pogawędka tematyczna
pod tytułem „co w trawie piszczy”. Okazuje się, że jest tego całkiem sporo. Cykady, koniki polne, żaby, czasami kobra lub żółta
mamba. Węże pełzające i skaczące. Podobno pachną jak rozgotowany ryż i czasami
lubią wejść do domu. "Tak, były u nas w ogrodzie. Jednego nie złapaliśmy, pewnie gdzieś łazi. Może wyjdzie jak zacznie regularnie padać. Karaluchy, latające mrówki to nic takiego, ale te
komary… Nie dość, że upierdliwe, to wredne. Z tą malarią to przesadzają. No i
skorpiony. Tak, są. Te małe, czarne są najgorsze".
Ja, która zawsze chcę wiedzieć i rozumieć wszystko w
szczegółach, zmieniam zdanie. Niewiedza bywa jednak wielkim błogosławieństwem. :)
EDIT: Wczoraj wieczorem brother Joseph (Wietnamczyk) znalazł węża na parterze naszego domu. Był młody i mały - miał zaledwie metr długości. Joseph zabił go klapkiem. Podobno wystarczy uderzyć w głowę i po wszystkim. Mamy dać znać, kiedy zobaczymy jakiegoś większego, to poszerzymy naszą dietę o dodatkowe danie: "wąż po wietnamsku". Sezon na wężobranie uważam za otwarty! :D
EDIT: Wczoraj wieczorem brother Joseph (Wietnamczyk) znalazł węża na parterze naszego domu. Był młody i mały - miał zaledwie metr długości. Joseph zabił go klapkiem. Podobno wystarczy uderzyć w głowę i po wszystkim. Mamy dać znać, kiedy zobaczymy jakiegoś większego, to poszerzymy naszą dietę o dodatkowe danie: "wąż po wietnamsku". Sezon na wężobranie uważam za otwarty! :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz