To
takie lekkie ukłucie i ciepło gdzieś głęboko w klatce piersiowej. Ukłucie,
które wzbiera coraz mocniej, ściska i pali cię od środka. Zajmuje brzuch,
ramiona, szyję i dochodzi do twarzy. Wtedy oblewasz się gorącem i czerwienią.
Czujesz, jak zaciskają ci się wargi, policzki i powieki. Zaciągasz powietrze,
które nie pomaga. A ty gotujesz się, bulgoczesz. Wzbierasz jak balon, jak tama,
która zaraz pęknie. I w końcu wybuchasz. Wylewasz z siebie słone stróżki wody.
Ciepłe, lekko szczypiące. Niby powierzchowne, ale przejmujące do szpiku kości.
Łzy.
Siedzę
w półmroku kaplicy i zastanawiam się. Myślę o tym, co czuję. Myślę o tym, co
przeżywam. Myślę o rozczarowaniu, o bólu, o bezsilności. Bo znowu ktoś mnie
oszukał. Bo znowu ktoś mnie poniżył. Bo znowu ktoś mnie niesłusznie ocenił,
niesprawiedliwie oskarżył, nie zrozumiał. Bo znowu jestem świadkiem czyjejś
krzywdy i niesprawiedliwości. Widzę, jak jedni wyrzucają jedzenie, które chwilę
później bose, brudne dzieci wyciągają ze śmietnika i jedzą. Jak biją się o
rozsypany na trawie ryż, jak przepychają się o resztki kurczaka. Bo widzę
fałsz, kradzież, cierpienie. Tak dosadne, tak czarno na białym, tak szokujące.
I nic nie mogę zrobić, niczego nie mogę zmienić. I po co to wszystko?
A
potem patrzę na siebie. I widzę, jak bardzo dotyka mnie to, co spotykam. Jak
bardzo gubię się i nie wiem, co jest słuszne, a co nie. Jak często upadam. I
widzę, ile we mnie słabości, ile nieuporządkowania, egoizmu. Jak dużo we mnie
niekonsekwencji, lęku, ocen. Jaka jestem niecierpliwa, zagłuszona. Jak bardzo
wątpię i nie dowierzam. I pytam: Boże, kogo Ty wysłałeś na misję? Co ja tu
robię?
I
znowu czuję to ciepło za mostkiem, jak stopniowo napływa mi do oczu, i wylewa
się łzami. Chciałabym coś Bogu powiedzieć, ale nie mam słów. Chciałabym
podziękować, ale nie potrafię, bo czuję rozczarowanie. Chciałabym poprosić, ale
czuję bezsens i pustkę.
W
końcu wychodzę. Ale nie na korytarz, wychodzę na ciemny taras. Żeby odetchnąć.
I żeby nikt mnie nie zobaczył, bo chcę być sama. Dłonie zaciskam na metalowej
barierce i patrzę przed siebie. Widzę kolorowy dym nad palmami po prawej
stronie. Po lewej gdzieś iskrzy się burza, która oświetla puchate chmury. Ale
ja zerkam do góry. I zamieram z zachwytu. Widzę gwiazdy. Mnóstwo. Tak
wyraziste, tak przejrzyste, jak nigdy do tej pory. Małe, białe, migocące
świetliki. I spostrzegam znajomy mi układ: trzy gwiazdy wpisane w prostokąt. To
Orion. Taki sam, jak w Polsce, tyle, że tuż nad moją głową i w innej
perspektywie. Jest uchwytny jednym spojrzeniem, wydaje się mniejszy,
jaśniejszy, widoczny w całości.
Ellie do kontroli!
Siadam
na drewnianym schodku z głową uniesioną do góry i szczęką spuszczoną w dół. W
słuchawkach, przykryta kocem. Jak ta dziewczynka, Ellie, z filmu „Kontakt”,
która wypatrywała z tatą życia we wszechświecie. Pamiętam, że zadawała mnóstwo
pytań. W końcu została naukowcem i pytała jeszcze więcej. Nie wierzyła w nic,
dopóki nie znalazła wytłumaczenia, dowodów. I w końcu życie postawiło ją w
sytuacji, która była realna, prawdziwa, ale bez potwierdzenia. Jedyne, co jej
pozostało, to wiara…
Wiara
jest trudna. Wiara wymaga. Żeby wierzyć, musisz ciągle poszukiwać i pytać. I
ufać, zamiast oczekiwać dowodów. Wiara jest uzasadnieniem samym w sobie. I sama
w sobie daje dowody. Ellie z filmu nie wierzyła w Boga, bo nie mogła udowodnić
Jego istnienia. Ale nie potrafiła też udowodnić, że kochała swojego zmarłego ojca.
A przecież kochała go bardzo.
Misja
wymaga wiary. To ciągłe gubienie się i odnajdywanie. Nie wiesz, czy to, co
akurat robisz, jest słuszne i odpowiednie. Nie masz pewności, czy się nie
mylisz, czy dobrze wywiązujesz się z obowiązków, albo czy ktoś odczyta twoje
intencje we właściwy sposób. Nie wytłumaczysz, dlaczego spotyka cię tyle
przykrości i rozczarowań. Dlaczego wokół jest tyle nieporozumień, cierpienia i
zła. Dlaczego to, co nie sprawiało ci trudności przed wyjazdem, sprawia ci
trudność teraz. Nie zrozumiesz od razu, po co ci to wszystko. Gubisz siebie,
gubisz sens, gubisz Boga. Ale wierzysz. Czasami wątpisz, bo nie wiesz. Ale
wierzysz.
A
potem? Potem widzisz serdeczny uśmiech dziecka, któremu wręczasz kredkę i
kawałek kartki. Słyszysz radośnie skandowane twoje imię, a chwilę po tym
czujesz objęcia małego, drobnego ciała. Ktoś ściska ci dłoń w geście
wdzięczności za coś, czego nigdy nie uznałbyś za przysługę. Ktoś prosi cię o
pomoc, bo ci ufa. Ktoś się do ciebie uśmiechnie, tak po prostu. Ktoś ci powie,
że jesteś dla niego cudem i nie chce, żebyś wróciła do Polski. Ktoś tobie
pomoże, albo zrobi ci prezent, nie oczekując niczego w zamian. Ktoś pokona 10
km pieszo, w deszczu, tylko po to, by się z tobą zobaczyć. Ktoś ci wybacza,
chociaż masz trudność wybaczyć sobie.
A
ty? Ty pokorniejesz. Uczysz się akceptacji i wyrozumiałości. Zmieniasz
perspektywę. Coś, co widziałeś tylko w części, teraz widzisz jaśniej, w
całości. I chociaż wciąż nie wiesz, to rozumiesz więcej. To są prawdziwe cuda.
Dowody, które daje wiara, nie
test. Fakty, które przemieniają twoje serce i życie.
Uspokajam
się.
Bóg
nie milczy. Kiedy pytasz - odpowiada.
Dzisiaj zabrał mnie na taras i odsłonił
nocne niebo, które od wielu dni było zakryte burzowymi chmurami.
Pokazał mi
inną perspektywę i powiedział: cierpliwości, Paulinko, cierpliwości…