poniedziałek, 29 września 2014

Rzut beretem

Warszawa, wtorek, 6.00 rano, jesienna, deszczowa aura. Ścisk w żołądku i wątpliwość: przecież to, na co się zdecydowałam, to kompletne szaleństwo!

Samolot wyrywa nas gwałtownie z wilgotnej płyty lotniska i jeszcze tego samego dnia stawia po drugiej stronie równika. Podróż trwa tyle, co z Gdańska do Zakopanego - rzut beretem! 

Pokładowa mapa informuje, że właśnie mijamy Alpy, Adriatyk, Deltę Nilu, piaszczysty Sudan i ogromne afrykańskie jeziora. Świat się skurczył. Geografia na żywo, w pigułce. O 18.00, gdzieś nad równikiem, nagle zachodzi słońce i Czarny Ląd jest już naprawdę czarny. Kilka godzin później widać milion migocących światełek, które przypominają cmentarz na 1 listopada. To Lusaka. Lądujemy!

Na początku rzuca się w oczy kontrast. Kontrast pomiędzy czarną nocą i silnie rażącym słońcem w dzień. Słońcem, które w swej spiekocie wyciska siódme poty, ale nie opala. Afrykańska przyroda próbuje się przebić wśród ogromnej ilości kurzu i śmieci. Silny wiatr o lekko zatęchłym zapachu, zwiastuje nadchodzącą porę deszczową. Wokół mieszanina tego, co jednocześnie przyciąga i odpycha, co przyjemne i drażniące zarazem. 
Ludzie, którzy idealnie pasują do otoczenia, swobodnie i z wdziękiem poruszają się boso po ziemi, bez obaw przed wężami, skorpionami, czy szkłem. I my, biali z Północy, „Musungu”, przestraszeni i zagubieni, z podeszwą możliwie najgrubszą i najtwardszą: dziwaczne stwory przyciągające czarne spojrzenia jak lep muchy. Wszędzie gwar, ale też swobodne spowolnienie. Afryka żyje swoim rytmem.

Później uderza paradoks. Przywitał nas kraj, w którym dostaniesz mandat za brak zapiętych pasów, ale jadąc na lawecie jesteś całkowicie bezpieczny. Kraj, gdzie kupisz Ray Bany w nowoczesnym centrum handlowym, a parę ulic dalej stoją pozbijane z desek stragany z jajkami. Kraj, w którym stanie w kolejce uważane jest za czynność i nikt się nie denerwuje, że musi długo czekać. Kraj, w którym telewizory na sprzedaż ustawione są na poboczu ulicy, na rozłożonych kartonach. Kraj, gdzie język bemba miesza się z angielskim tak, że nie wiadomo, który akurat jest w użyciu, a rozmówcy nie pojmują, dlaczego ich nie rozumiesz. Kraj, w którym „God is also a business”, ale dostajesz gęsiej skórki i łez wzruszenia podczas niedzielnej Mszy Świętej. Zambia.

I wreszcie średniej wielkości miasto na północy, niespełna 50 km od granicy z Kongiem. Miasto górnicze, położone na złożach miedzi, gdzie od czasu do czasu roznosi się specyficzny zapach spalenizny. Chingola.
Na obrzeżach nasza placówka - oratorium i szkoła techniczna. Siedem hektarów boisk, ogrodów i budynków przeznaczonych dla potrzeb edukacyjnych i rekreacji tutejszej młodzieży i dzieci. Otoczona jest murem przyozdobionym przez polskich wolontariuszy. Wszechobecny napis „Don Bosco – friend of Youth” nieustannie przypomina, skąd się tu wzięłam i po co tu jestem.

Don Bosco Youth Centre. Miejsce, do którego zaprosił mnie Przypadek, a doprowadził Zbieg Okoliczności. Mój dom na najbliższy rok. 






4 komentarze:

  1. Wspaniały tekst Kochana! Trzymam kciuki i czekam na kolejne posty :)

    OdpowiedzUsuń
  2. No to się zaczęło... opis jak z powieści.. pięknie :) Trzymaj sie z uśmiechem :)
    Czekamy (bo na pewno nie ja jedna:) ) na kolejne posty !
    Buziaki z coraz chłodniejszego Gdańska ;*
    Misia

    OdpowiedzUsuń
  3. Gorąco pozdrawiam, z całkiem jeszcze słonecznej Warszawy!
    E.G.

    OdpowiedzUsuń
  4. Paulixie - jesteś wielka! Tylko proszę - uważaj na siebie! I pisz jak najczęściej. Ściskam mocno

    OdpowiedzUsuń