Czym jest przypadek? Chyba każdy ma historię, którą mógłby o nim opowiedzieć. Przypadek jest wtedy,
kiedy spotyka nas coś niespodziewanego. To zbieg okoliczności, w który wplątany
jest człowiek lub grupa ludzi i nie było to zamierzonym działaniem żadnego z
nich. Coś jak sytuacyjna niespodzianka bez autora. Niespodzianka, która
doskonale wpisuje się w to, co akurat myślisz, czujesz lub robisz. Zupełnie
jakby ten niewidzialny autor znał cię na wylot. Fakt, ale przez nikogo nie wymyślony, nie
zaaranżowany, nie zmanipulowany. Aż nieprawdopodobne, by ten przypadek mógł być
po prostu – przypadkiem.
Duszne, czerwcowe popołudnie.
Afrykańska zima wciąż się jeszcze rozkręca, ale ja cała się trzęsę, z nadzieją, że nikt nie widzi. Już dawno nie czułam się podobnie,
jak tego dnia. Jakby ktoś wbijał mi dziesiątki małych igiełek w dłonie i stopy,
a wraz z nimi wszczepiał chłód pod skórę. Serce wybija mi rytm gdzieś po środku
szyi, jak bym je właśnie połknęła. Czuję lekkie ciepło na policzkach i
delikatne drżenie tułowia. Zupełnie, jak w szkole, przed odpowiedzią pod
tablicą. Albo tuż po.
Wodzę wzrokiem po kolejnych slajdach
i upewniam się, czy projektor współpracuje z laptopem. Próbuję pozbierać myśli
i ułożyć je w jakiś logiczny plan. Ale kiedy mam już pomysł, to ucieka mi nagle
z głowy w jakiś ulotny, nieuchwytny sposób. Chwilami zerkam nieśmiało na
średniej wielkości salę z poszarzałymi ścianami, która wypełnia się po brzegi
kolejnymi ludźmi. Rodzice, kadra medyczna, nauczyciele i jakiś reporter, który
właśnie robi nam zdjęcie. Nie dowierzam, że to się dzieje naprawdę.
Doktor Mulenga kończy swoją część
prezentacji o mózgowym porażeniu dziecięcym i daje znak, że teraz my. Niepewnie,
trochę po omacku, bo w obcym języku, wydobywam z siebie pierwsze słowa, a potem
kolejne. Nawet nie wiedziałam, że takie znam. Nim spostrzegam, jest już po
wszystkim. Z ostatnich dwóch godzin nie pamiętam prawie nic. Pod koniec każdy
ma szansę powiedzieć publicznie coś od siebie. Słyszę wiele słów wdzięczności.
Słów mówiących o wieloletnich prośbach o pomoc i o cudzie, jaki właśnie ma
miejsce. Słów wyrażających gotowość do działania, wybrzmiewających radością,
entuzjazmem i nadzieją.
Kiedy przychodzi moja kolej, z trudem
podnoszę się z krzesła. Momentalnie uderzają mnie wszystkie zbiegi okoliczności,
które doprowadziły do sytuacji, w jakiej się znalazłam. Wiążę je w myślach i
zaczynam rozumieć. Z trudem powstrzymuję łzy. Ta gmatwanina z ostatnich trzech
lat mojego życia właśnie nabiera sensu. Trzęsą mi się kolana, kiedy przyznaję
przed pięćdziesięcioma osobami, że jeszcze trzy lata temu chciałam przerwać studia,
zostawić swój zawód, bo uważałam go za pomyłkę, i nigdy nie planowałam wyjechać
na misje. Na sali zapada cisza. Zmieszana tą reakcją odpowiadam, że właśnie
dlatego uważam, że te całe zamieszanie nie jest przypadkiem.
Wyjechałam na rok, a nie na trzy
miesiące, jak pierwotnie planowałam. Wyjechałam na misje, posłana przez
Kościół, chociaż uważałam się za ostatnią osobę, która na to zasługuje i się do
tego nadaje. Wyjechałam na misję salezjańską z myślą, że zawieszam na ten czas wszystkie
swoje plany, marzenia i rozwój zawodowy po to, by poświęcić ten rok dzieciom i
młodzieży. Ale już od pierwszego miesiąca, co jakiś czas, ktoś zgłaszał się do
naszego Youth Centre z prośbą o pomoc terapeuty mowy.
Pierwsza była mała Amelka – trzylatka
z zespołem Downa. To właśnie jej lekarz, który w tym samym czasie, co my,
przyjechał do Zambii z Wielkiej Brytanii, najpierw zlecił jej pomoc terapeuty
mowy. A potem, kiedy dowiedział się, że Amelka jest pod naszą opieką, zaprosił
nas do współpracy z departamentem pediatrii w miejscowym szpitalu. W taki
sposób Karolina – psycholog i ja -
logopeda, rozpoczęłyśmy badania przesiewowe u dzieci z zaburzeniami rozwojowymi
w szpitalu w Chingoli.
W międzyczasie pojawił się pomysł
zorganizowania spotkań z rodzicami, aby podać im trochę wskazówek, jak mogą pomóc
swoim dzieciom. To wszystko, co mogłyśmy zaproponować, bo wkrótce wracamy do
Polski. Na około dwa tygodnie przed zaplanowanymi spotkaniami, do Youth Centre
trafiła dyrektor jednej ze szkół w Chingoli. Przyjechała prosto z banku, w
którym przypadkowo napotkana pielęgniarka wspomniała jej o dwóch
wolontariuszkach – logopedzie i psychologu -
w Don Bosco Youth Centre. Pani Dyrektor od jakiegoś czasu myślała o
stworzeniu miejsca dla dzieci ze specjalnymi potrzebami. Spotkania odbyły się w
szkole, której jest właścicielką.
Trzy dni - trzy spotkania – trzy tematy:
mózgowe porażenie dziecięce, autyzm, udary dziecięce. Na każdym z nich grupa
rodziców, którzy myśleli, że są zupełnie sami ze swoim problemem. Teraz są
razem, w jednym miejscu, i z osobami, które mogą im pomóc chociażby radą. Widzę
łzy pani w czerwonej sukience. Mężczyzna w białej koszuli zachęca, by się
zorganizować. Mama małej Amelki wyznaje, że długo żyła w poczuciu winy, wstydu
i strachu, że jej dziecko jest inne niż wszystkie. Ale już wie, że niesłusznie,
że czas to zmienić i zacząć pomagać sobie nawzajem. Okazuje się, że problem
rodziców i nauczycieli nie jest odosobniony. Są sposoby, by jakoś sobie z tym
radzić, że można coś z tymi problemami zrobić. Zaczynają wierzyć, że razem
można więcej.
Emocje powoli opadają. Doktor Mulenga kończy spotkanie wspólną modlitwą. Przerzucamy z komputerów foldery z materiałami z prezentacji na ostatnie nośniki pamięci.
Jeszcze kilka ostatnich uścisków dłoni i serdecznych uśmiechów.
Na koniec podchodzi do nas Pani
Dyrektor. Gratuluje nam wystąpienia. Jest wzruszona. Zebrała dane od rodziców, nauczycieli i zainteresowanych kadr szpitali, by pozostać z nimi w
kontakcie. Mówi coś o artykułach w prasie i o spotkaniu z przedstawicielem z
NGO z Lusaki. NGO jest zainteresowane wsparciem projektu centrum
rehabilitacyjnego dla dzieci z zaburzeniami rozwojowymi. A na lipiec planowane
są pierwsze rozmowy w sprawie dotacji z USA… Mówi, że chce stworzyć miejsce dla
tych dzieci – przyjazne, z kompleksową opieką, by czuły się w nim jak w domu i
dobrze rozwijały swoje możliwości.
Jeśli jest coś, czego bym się spodziewała
po moim wyjeździe na misje – to na pewno nie takiego obrotu spraw. Trzy lata
temu byłam załamana z powodu mojego zawodu, który miał być moją całkowitą
pomyłką i porażką. Planowałam wtedy rzucić studia i wyjechać na kurs
angielskiego do Singapuru lub RPA. A później zobaczyć, co dalej. Myślałam o
medycynie lub własnej firmie. Wyjechałam na misje, bo tak „trafiłam” i w końcu zabrakło
mi już wymówek, by tego nie zrobić. W pewnym sensie „łaskawie” się na to zgodziłam.
Tymczasem decyzja ta okazała się ogromną łaską dla mnie i dla innych ludzi. To
ogromna lekcja pokory. Myślałam, że wszystko tracę. Ale pomimo wielu trudności,
misja okazała się być spełnieniem moich marzeń i doskonale wpisywać się w mój
rozwój.
Zbiegi okoliczności, łut szczęścia,
fatum, ślepy los, fart? Być może. Jedno jest pewne: odmiana przez przypadki, którą
wszyscy znają, zasadniczo przypadkowa nie jest. I to chyba wszystko, co łączy
gramatykę z rzeczywistością. (Na szczęście!:) Tyle wystarczy, by odmienić ludzkie
życie. Wystarczy też, by uwierzyć, że za Przypadkiem jednak stoi Ktoś Więcej.
Ktoś, kto odmienia. Ktoś, kto ma wspaniały pomysł na Ciebie i Twoje życie.
Czasami trzeba tylko zaufać i dać ponieść się życiu.
Czerwiec 2015
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz